W dyskografii Judas Priest przy 2001 roku znajduje się pozycja opatrzona tytułem "Demolition". Płyta ta należy do najbardziej kontrowersyjnych w historii Judas Priest. Co sprawiło, że tak wiele krytycznych uwag możemy, nawet dzisiaj, przeczytać na temat tego albumu?
Na pewno nie jest to wokal Tima Owensa, bo ten jak zawsze jest świetny. Ten młody muzyk, dla którego śpiewanie w zespole idoli, było nie lada wyzwaniem, spisał się bardzo dobrze. Jednak o brzmieniu i kształcie całej płyty decydowali w głównej mierze Glenn Tipton i Ken Downing, którzy skomponowali utwory i poskładali je w całość. Argumentem przeciwko płycie, który padał najczęściej z ust wszelkich krytyków płyty było jej zbyt nowoczesne brzmienie. Kierunek, jaki obrali gitarzyści przygotowując album był nie do przyjęcia dla starych fanów zespołu. Na "Demolition" zespół brzmi bardziej jak Korn, czy Limp Bizkit niż stary, dobry Judas Priest (chodzi głównie o brzmienie gitar, a nie charakter samych kompozycji, który jak najbardziej pozostaje w starym stylu). Te nowoczesne gitary i różnego rodzaju ozdobniki mogą irytować fanów klasycznego brzmienia znanego z płyty z Robem Halfordem. Czekając na płytę naczytałem się różnego rodzaju nowinek o powrocie do brzemienia z czasów "Painkiller", o energii znanej z tamtej płyty. Okazało się jednak, że dziennikarze, a może i zespół, znów rozpuścili plotki. Po prostu nie był to już stary, klasyczny Judas Priest i dla takiego fana, jak ja nowe brzmienie było nie do przyjęcia. Mijały jednak lata i gdy emocje już opadły troszkę inaczej podszedłem do albumu. Główni twórcy utworów na pewno nie polegli na całej linii, gdyż kawałki są z małymi wyjątkami dobre, a niekiedy bardzo dobre. Takie "Lost And Found" czy "Bloodsuckers" bardzo przypominają to, co zespół robił w na początku lat 90-tych. Moim osobistym faworytem jest "Hell Is Home" z jednym z najlepszych riffów, jakie wymyślili muzycy Priest w ostatnich kilkunastu latach. Bardzo dobrze wypada też "Feed On Me", dobry heavy metalowy kawałek przypominający nieco dokonania zespołu z lat 80-tych, oraz "Close To You", klimatyczna balladka z wściekłym, ciężkim refrenem. Niestety zdarzyły się i poważne wypadki przy pracy. "Devil Digger" osobiście uważam za najgorszy utwór w całej karierze grupy. Natomiast "Metal Messiah" to połączenie świetnego, metalowego refrenu z dziwną, przypominającą rap zwrotką, co nie zawsze da się pogodzić.
Jak już wspomniałem najjaśniejszą gwiazdą tego albumu jest wokalista Tim "Ripper" Owens, który śpiewa na naprawdę wysokim poziomie, dodając albumowi dużo młodej energii. Z drugiej strony ciekawi mnie, jak z partiami Tima poradziłby sobie sam Rob Halford. Na którejś z tras muzycy zapowiadali, że zagrają coś z tzw. "Ripper Years", jednak na razie nic takiego się nie wydarzyło. Może Rob nie da już rady tego zrobić? Na razie się tego nie dowiemy. Pisząc recenzje najbardziej "czepiłem się" zbyt nowoczesnego brzmienia płyty. Jednak, co innego kierunek, w jakim poszedł zespół nagrywając album, a co innego brzmienie płyty samo w sobie. Słuchając albumu na bardzo dobrym sprzęcie dochodzimy do wniosku, że sam proces rejestrowania instrumentów poszedł bardzo dobrze. Są one idealnie nagłośnione, nie zagłuszając się wzajemnie. Gdyby tylko przypominałyby, choć trochę to jak brzmiały na starych płytach, byłoby naprawdę dobrze, a tak jest tylko na trójkę z plusem.
Danko / [ 02.04.2011 ]
|