Mówiąc szczerze, obawiałem się tego krążka. Dlaczego? Po pierwsze "Angel Of Retribution" nie był wcale taką dobrą płytą (wiem, wiem, "Demonizer" i "Hellrider" urywały jaja, ale niestety tylko one) i jasno dawał do zrozumienia, że Judas Priest w najlepszej formie nie są. Po drugie, wieści o tym, że Brytyjczycy zabierają się za koncept album, opowiadający życie Nostradamusa, też nie zapowiadały niczego ciekawego. Bałem się, że wyjdzie, jak to często w takich przypadkach, krążek "rozmemłany", wypchany przesadnie ozdobnikami, przez co cholernie nudny. Po trzecie, słowa samych twórców z pewnością mocno zaniepokoiły fanatyków Priest. No bo jak tu być spokojnym, skoro Downing mówi w wywiadach "Poza typowymi dla Judas Priest motywami, udało nam się wnieść do muzyki nieco klasycznych i operowych elementów"? Po czwarte i ostatnie... singiel "War", moim skromnym zdaniem najgorszy w historii zespołu, tylko te obawy spotęgował. Zaprezentowany po nim "Nostradamus", też wielkiego wrażenia na mnie nie zrobił. Jak się miało okazać... a co ja tu będę marudził już na początku.
Jakiś wstęp? Może o tym, że to długa i bardzo ładnie wydana płyta? Nieeee... to może o samym bohaterze? Wszak ten francuski lekarz, matematyk, astrolog i przede wszystkim prorok miał naprawdę barwne życie. Też nie? No dobra to lecimy o samej płycie... Nieeee, nuuuda! Cholera, nie ma o czym pisać i wierzcie mi, wcale nie robię sobie jaj. No ale cóż, spróbujmy...
"Nostradamus" niestety potwierdza wszystko to, czego wielu się obawiało - ta płyta jest niesamowicie nudna, ciągnie się jak flaki z olejem, brak jej ikry, energii, metalowego jadu. Brak jej po prostu wszystkiego. Przyznam się szczerze, że nie udało mi się nigdy przesłuchać nowego dzieła Judasów w całości. Najpierw męczyłem płytę numer jeden, potem dwa. Nagrałem sobie później album bez "przeszkadzajek" i nadal nie zaskoczyło. Wybrałem wreszcie z całego tego "urodzaju" siedem dających się słuchać kompozycji i... było nieco lepiej. Nawet kilka razy wrzuciłem tą "samoróbkę" do sprzętu grającego. No ale do jasnej cholery! Nigdy bym się nie spodziewał, że będę musiał posuwać się do takich kombinacji, by przesłuchać album legendy heavy metalu. Gdyby nie logo Judas Priest, zapewne szybko bym te rewelacje nauczył latać... magia nazwy jednak działa, niektórym nawet przewala w głowach (no bo jak inaczej nazwać te "dziesiątki" w recenzjach?).
Mógłbym pastwić się nad tym materiałem jeszcze długo, nie zamierzam jednak tego robić, szkoda czasu. Wspomnę tylko kilka jasnych punktów, wiele tego nie będzie, ale zawsze coś. Z pewnością należy do nich rozpoczynający wszystko "Prophecy". Ciekawy tekst, bardzo fajne wokale Halforda, wbijający się w czaszkę refren, do tego garść niezłych riffów i melodii. Ech, gdyby tak wyglądał cały album. Nie, nie, wracamy na ziemię! W zasadzie z pierwszej płyty wart przesłuchania jest jeszcze "Persecution" (na siłę można by do tego grona wrzucić jeszcze "Revelations"). Na krążku numer dwa znajdziemy nieco więcej... zagrany w wolnym tempie "Alone" z przyjemnym refrenem, chórkami i nieco irytującymi orkiestracjami. Lata świetlne od takiego "Angel" z poprzedniej płyty, ale tutaj i tak się wybija. Co jeszcze? Niezłe "Visions", utwór tytułowy i jeden z najlepszych na krążku "Future Of Mankind". Niestety szybkich temp, galopad, pojedynków Tiptona z Downingiem, judasowego jadu tym razem nie dowieźli... Nawet w wymienionych wyżej utworach jest tego jak na lekarstwo.
"Nostradamus" postawiony obok takiego "Demolition" wypada cholernie blado, z "Angel Of Retribiution" nie może równać, a przy "Jugulator" nawet wstyd go porównywać. Dalej nie będę się cofał, bo zapewne zabraknie mi słów na określenie marności tej płyty. Ciekawe czy Nostradamus przewidział, że legenda metalu nagra kiedyś takiego klopsa, i to jeszcze z nim w roli głównej? To co, teraz na koncert odsłuchać wszystko na żywo? Nieeee, nuuda!
Krzysiek / [ 17.07.2008 ]
|