Poprzedni album Judas Priest "Turbo" miał być podwójny, do czego jednak na szczęście nie doszło. Wobec tego pozostało dużo niepublikowanych utworów, które trafiły na kolejny album "Ram It Down". Wbrew pozorom nie były to jakieś miernej jakości odrzuty. Na kolejny krążek Kapłana trafiły bardzo dobre, nie przypominające wcześniejszej płyty kawałki. Przede wszystkim utwory te były bardzo ostre, wściekłe, pasujące do heavy metalowej stylistyki. Po przesłuchaniu "Heavy Metal", "Ram It Down" czy "Hard As Iron" trudno uwierzyć, że komponowane one były z myślą o podboju kobiecych serc. Zapewne odbiegają od pierwotnej formy, są na pewno inaczej zaaranżowane i zagrane. Jednak potwierdzają to, że muzycy tego zespołu potrafili zawsze komponować, gorzej bywało z dopasowaniem brzmienia czy wyczuciem, co może podobać się fanom.
Szczególnie rzuca się w ucho wokal Roba, który wykorzystuje dużo falsetów, śpiewa niemal cały czas wysoko, jakby jego głos był niezniszczalny. Osobiście uważam, że najlepiej poradził sobie z balladą "Blood Red Skies", gdzie świetnie połączył falsety w refrenie z niemal szeptami w zwrotce, nadając utworowi tajemniczości. Do tego dochodzi ostre brzmienie gitar, przypominające nieco "Screaming For Vengeance". W ogóle strój gitar jest trochę wyższy. Tipton i Downing znów pokazują swój niezwykły gitarowy kunszt. Najlepszym tego przykładem jest wstęp do "Heavy Metal", kojarzący się nieco z "Eruption" Van Halen. "Ram It Down" to przede wszystkim piękne melodie, ostre riffy, niezwykłe solówki gitarowe. Jedynie kilka utworów wypada gorzej. Mam na myśli trochę za wesołkowate "Love Zone" czy "Love You To Death". Oprócz oryginalnych kompozycji Judas Priest na "Ram It Down" znalazł się cover utworu Chucka Berrego "Johnny B. Goode", świetnie zagrany, odbiegający znacznie od oryginału. Utwór wyszedł bardzo ostro z świetnym, przebojowym refrenem. Płyta mam natomiast jeden wielki minus. Dużo gorzej wypada tu gra perkusisty. Zawsze uważałem, że Dave Holland ze swoją techniką pasował do prostych dźwięków granych przez kapelę. Tym razem, chyba przeczuwał, że niedługo zabawi w zespole. Jego gra pozostawia wiele do życzenia. Momentami, jak w "Love Zone" czy "Blood Red Skies" przypomina on raczej automat perkusyjny niż żywego perkusistę. Chyba nie poradziłby sobie na "Painkillerze" i dobrze, że zastąpił go ktoś lepszy. Jest to też ostatnia produkcja, jaką wykonał dla zespołu Tom Allom. Czyste, przestrzenne brzmienie jest wizytówka tego producenta i tak jest również na tej płycie.
Danko / [ 20.03.2011 ]
|