Czytając tutejsze recenzje zespołu Iron Maiden, byłem zaskoczony, że tak wiele recenzji jest już zajętych, a niemal pod każdą znajduje się multum komentarzy, które nazwałbym wręcz kontr-recenzjami. Zdania na temat dokonań Żelaznej Dziewicy są niesamowicie podzielone, co mnie bardzo ujęło. Niemal każda płyta ma swoich wielbicieli i tych, którzy nawet w klasykach znajdą jakieś słabe punkty. Ale nie pojmuje czemu w tak aktywnej zakładce, jaką jest Iron Maiden zabrakło recenzji "Fear Of The Dark"? Czyżby był to tak nieistotny album w dyskografii brytyjskiej legendy heavy metalu? Ostatnie wydawnictwo nagrane z Brucem (oczywiście aż do powrotu "Brave New World), wielka trasa promująca płytę podczas której powstał koncertowy "Live At Donington", aż wreszcie tytułowy utwór, który do dziś jest jednym z najatrakcyjniejszych punktów koncertów IM. Czy to mało? A może ten album wzbudza tak wielkie kontrowersje, że po prostu nikt nie waży się wyrazić swojej opinii o nim? Czy ja zatem również powinienem się bać kontr-recenzji? Trudno, zaryzykuję. Na dobrą sprawę "Fear Of The Dark" to pierwszy album Żelaznej Dziewicy, który usłyszałem i pierwszy który nabyłem w sklepie. Ale swoje obiektywne podejście do niego mam i nie zamierzam się kierować jakimś sentymentem. Więc oto co mam do napisania
Na początek istny killer, który nie nadaje się nigdzie indziej jak właśnie na otwarcie - "Be Quick Or Be Dead". Rozpędzona perkusja i drapieżny śpiew Bruce'a, który na tej płycie pokazał swoją "ciemniejszą" stronę, która dawała się we znaki na poprzednim "No Prayer For The Dying". Jednak teraz spotęgowana przy muzyce pokroju "Be Quick Or Be Dead" ma większe pole do popisu. Dalej ogień nie przygasa przy przebojowym, wesołym "From Here To Eternity". Po tym chwila zwolnienia w genialnym "Afraid To Shoot Strangers". Ten utwór to poezja. Przez niespełna 2:45 min, ogarnia nas wspaniały tajemniczy klimat, po czym wchodzi piękna melodia gitarowa, aż w końcu wszystko nabiera pędu i duet Murray/Gers może pokazać na co go stać. Następnie mroczny, powolny "Fear Is The Key", w którym Bruce śpiewa już swoim starym głosem, a gitarzyści serwują nam solówki o iście egipskim klimacie. Średnio/szybki "Childhood's End" jest już trochę słabszy jednak posiada bardzo przyjemny klimat, no i oczywiście radujące serce solówy.
Teraz już totalne zwolnienie w postaci przepięknej ballady "Wasting Love", która weług mnie w całej dyskografii Żelaznej Dziewicy nie ma sobie równych. Do tej pory albumu słucha się na prawdę przyjemnie, jednak od następnej pozycji "The Fugitive", zaczynają się drobne komplikacje. Wstęp całkiem w porządku, klimatyczna zwrotka, która w pewnym momencie przyspiesza i kiedy słuchacza wystarczy już tylko dobić nagle pojawia się ten zwalniający tempo, zupełnie nietrafiony refren. Po zgrzycie w tak ważnym miejscu utworu, nawet solówki nie przywracają właściwego porządku. Po co to zwolnienie ja się pytam? Czy kolejny track - "Chains Of Misery" otrze łzy? Nie! Mamy za to kolejny przeciętny numer w średnim tempie, niczym specjalnym się nie wyróżniający... no może solówką, ale to raczej standard. Potem jeszcze wolniejszy "The Apparition", w którym kompletnie nie słyszę nic ciekawego. Za to "Judas be my guide", utwór krótki, ale za to jak rzeczowy, miażdży całą poprzedzającą go trójkę. Genialny wstęp, szybkie tempo i przemelodyjny refren. Według mnie zapomniany i niedoceniany, jeden z moich ulubionych utworów Iron Maiden. "Weekend Warrior" chyba Dziewica kupiła od braci Young. Zarówno riffy jak i wokal diabelnie przypominają jakiś standardowy utwór AC/DC. Całość utrzymana w wesołym klimacie, jak na australijski rock przystało. Było by bardzo fajnie, gdyby darowali już sobie ostatnia zwrotkę i po solówce od razu przeszli na refren, bo po 5 minutach już się robi nudno.
Panie i Panowie oto dobrnęliśmy do tytułowej pozycji, której pozwolę sobie poświęcić nowy akapit, bo ostatni utwór nie ma sobie równych. Absolutny klasyk nad klasykami, arcydzieło heavy metalowe, kompozycja, która śmiało może konkurować z największymi dokonaniami Żelaznej Dziewicy, a kto wie, czy nie bije wszystkich na głowę - "Fear Of The Dark"! Ten utwór to istny heavy metalowy hymn, kopalnia melodii do krzyczenia przez publikę podczas koncertów. 7 minut fantastycznej muzyki, w której nie sposób wyliczyć momentów, które pożerają słuchacza. Od początku do końca klimat i heavy metalowa werwa sąsiadują ze sobą. Gitary Murraya i Gersa topią nas w morzu przewspaniałych, zapadających w pamięć solówek, a Bruce balansuje pomiędzy ciszą a metalową charyzmą. Warto też wspomnieć o użytych klawiszach, na których gra Michael Kenney. Cóż za wspaniałe zwieńczenie albumu.
Nadeszła pora to podsumować. Jak można z łatwością policzyć, "Fear Of The Dark" zawiera 12 utworów, co aż po dzień dzisiejszy stanowi rekordową liczbę kompozycji na albumie długogrającym w ich dyskografii. Z jednej strony fajnie, ale z drugiej 3 z nich można by spokojnie wyciąć i wyszło by arcydzieło. Występują utwory genialne, do których będę wracał z pewnością i na szczęście jest takich większość, ale niestety znalazły się także słabiaki, które jak na złość występują jeden po drugim ("Fugitive", "Chains Of Misery", "Apparition"). Dodatkowo czasami męczy to powolne lub średnie tempo. Mało szybszej jazdy typu "Be Quick Or Be Dead", czy nawet "Judas Be My Guide". Po za kilkoma wybrykami w kompozycjach, do muzyków nie można się jednak doczepić. Bruce w kapitalnej formie, jego wokale brzmią drapieżnie jak nigdy w zespole. Janick i Dave tworzą duet absolutnie nie gorszy od tego z Adrianem, ale no cóż
umiejętności trzeba też umieć sprzedać. Uważam "Fear Of The Dark" za album bardzo dobry, najlepszy między "Seventh Son Of The Seventh Son", a "Brave New World". Ale na miano klasyka pokroju "The Number Of The Beast", raczej nie zasługuje. A zatem bardzo dobry.
Blackout / [ 18.10.2013 ]
|