Pięć lat czekaliśmy na nowy album Żelaznej Dziewicy. Pierwsze informacje na temat "The Book Of Souls" były mocno zaskakujące - zespół przygotował aż 92 minuty muzyki! Do tego ujawniono, iż zamykająca album kompozycja "Empire Of The Clouds" to 18-to minutowy (!) kolos autorstwa Dickinsona. A propos wokalisty, to pamiętamy, iż pod koniec roku (i nagrywania tego materiału) zdiagnozowano u niego raka umiejscowionego w tylnej części języka. Konieczność późniejszego leczenia spowodowała kilkumiesięczne przesunięcie premiery płyty, no ale to już drobny szczegół.
Jak widać - sporo przy tej płycie było "niespodziewanych" sytuacji. Mnie od początku nurtowała w zasadzie jedna sprawa - długość tego materiału. Jak wiadomo od pewnego czasu Ajroni mają tendencję do nadmiernego wydłużania swoich kompozycji. Tutaj dodamy intro/outro, tam ze dwa refreny, no i obowiązkowo kilka powtórzeń. Tak to wygląda od kilku płyt i w sytuacji, gdy zapowiedziano 92 minuty od razu zapaliła się u mnie "czerwona kontrolka". No ale nic więcej nie mogłem zrobić. Grzecznie poczekałem do sklepowej premiery (a nawet tydzień dłużej) i w połowie września zmierzyłem się po raz pierwszy z tym materiałem.
Nie ukrywam, że Iron Maiden to jeden z moich ulubionych zespołów. To między innymi na muzyce tego zespołu się wychowywałem i to jest jeden z tych zespołów, który zawsze będę miał w sercu. I na dobre i na złe. Oczywiście od razu chcę zastrzec, iż nie jestem "wyznawcą" tej kapeli. To znaczy, że nie przyjmuję bezkrytycznie wszystkiego co opatrzono logo Iron Maiden, bo to "Iron Maiden". Fakt, do tej kapeli mam wielki sentyment i na premierę ich każdej płyty ("The Book Of Souls" była taką siódmą kolejną) czekam ze sporą niecierpliwością. Ostatnie krążki podchodziły mi różnie. "The Final Frontier" - niezbyt. Natomiast bardzo przypadł mi do gustu album "A Mater Of Life And Death". A jak wygląda sytuacja z "The Book Of Souls"?
Niestety "spełnił" się ten wcześniej wspomniany scenariusz z "czerwoną kontrolką". Podobnie jak przy "The Final Frontier" zespół postawił na "improwizację" i zarejestrował materiał niejako "z marszu". Cóż... słychać, iż kompozycje są "niedopieszczone" i niedopracowane. Nie da się ukryć, iż takie "luzackie" podejście do tematu nagrywania odbija się na jego jakości. Wyraźnie widać (słychać) to np. w solówkach - kilka z nich jest naprawdę dosyć przeciętnych. Kilka utworów jest przeciągniętych (np. "The Red And The Black"), a w niektórych po prostu niewiele dzieje: dosyć nudny "The Man Of Sorrows", czy typowe wypełniacze, którymi dla mnie są "Death Or Glory", czy "When The River Runs Deep". Niby jest fajnie i rockowo "do przodu", no ale prawdę mówiąc w tych (i nie tylko) kawałkach niewiele się dzieje. Na całej płycie brakuje mi zadziornych riffów. Przypomnijcie sobie "The Wicker Man", żeby głębiej nie grzebać. Z tych słabszych kompozycji to jeszcze odhaczyć muszę "Shadows Of The Valley", który dla mnie brzmi jakby był posklejany (na siłę) z kilku różnych pomysłów. I jeszcze to intro skopiowane z "Wasted Years"...
Natomiast do świetnych momentów tego albumu należy zaliczyć utwór otwierający, czyli "If Eternity Shall Fall". Ta kompozycja planowo miała trafić na przyszły solowy album Bruce Dickinsona. Jednak Steve Harris "wypożyczył" ten numer na płytę Dziewicy, można przypuszczać, że przypasował tekstowo - wszak zaczyna się bardzo tematycznie: "Here Is The Soul Of A Man". Bardzo fajny numer, z dosyć nietypową konstrukcją. Drugim takim "plusem dodatnim" jest kompozycja tytułowa. Świetny klimat (lekko orientalny), a i sama numer nieźle "jedzie do przodu". Dodatkowo fajne złamanie tempa po pierwszej części i dosyć udana mejdenowa galopka. Właśnie - kilka takich momentów instrumentalnych mocno mi podpasowało - np. w "The Red And The Black". Fakt... ten numer niemiłosiernie się ciągnie przez kilka pierwszych minut (powtarzanie podobnych patentów) i nagle bum! pyszny instrumentalny odjazd. No i to właśnie jest esencja nowej płyty Iron Maiden. Trochę poprzynudzamy, pogramy w kółko te same patenty i nagle ciach! - jest świetny moment. A propo obecnego komponowania numerów przez Harrisa i Spółkę. Porównajcie proszę opisywany przed chwilą utwór z "Rime Of The Ancient Mariner". Oba trwają praktycznie tyle samo, a jednak są to dwa światy jeśli chodzi o kompozycje. W tym starszym mam mnogość riffów, opowieść którą muzycy nas raczą... a w tym nowym? Po prostu przelatuje i już.
Najbardziej w "The Book Of Souls" brakuje mi polotu, wyrazistości, ciekawych riffów i zadziora. Odnoszę również wrażenie, że to wszystko nie zostało dopracowane w pocie czoła. Brakuje dbałości o szczegóły, detale, a w zamian otrzymaliśmy "spontanicznie" nagraną płytę. Ja osobiście nie czuję, że każdy z muzyków dał z siebie 100%... naprawdę Tres Amigos stać na lepsze solówki, a Nicko na bardziej urozmaiconą grę na perkusji. Najmniej zastrzeżeń mam do Dickinsona, bo o ile na "The Final Frontier" były irytujące momenty, tak na "The Book Of Souls" jest pod tym względem znacznie lepiej. Wiadomo - chłopina biologii nie oszuka i momentami jakieś tam problemy słychać.
Płyta dosyć równa, ale niestety jest to co najwyżej poziom "dobry". Nie ma na niej jakiegoś koszmarka, ale w drugą stronę też ciężko mówić o jakimś powalającym utworze. Są momenty w których gęba mi się cieszy niesamowicie - instrumentalna część "The Red And The Black" - te "clansmanowe" melodyjki mogę słuchać kilka razy z rzędu. Z drugiej strony - ten sam numer i wcześniejsze kilka minut grania w kółko tego samego. I tak to u mnie właśnie wygląda. Jest sporo momentów słabszych, a tych dobrych niestety jest zbyt mało, żeby odpowiednio "przypudrowały" niedociągnięcia. Za mało jest wyrazistych riffów (podobna sytuacja była na poprzedniej płycie) i zaskakująco słaba produkcja. Mocno ściśnięte gitary, o perkusji to szkoda gadać, bo brzmi momentami wręcz "kartonowo" i jak dla mnie zdecydowanie brakuje przestrzeni. Wszystko jest tak upchane i ściśnięte razem. Tak, wiem - "tak miało być". Co nie zmienia faktu, że ja wolę świetnie wyprodukowane płyty (patrz na przykład Accept), od tych mniej udanie.
No i koniecznie trzeba kilka osobnych słów powiedzieć o utworze "Empire Of The Clouds". Takiej kompozycji Iron Maiden jeszcze nie miało. Jest to muzyczna opowieść o katastrofie sterowca R101. W roku 1930 była to największa maszyna latająca na świecie, która wyruszyła w rejs na trasie ponad 6000 km! Niestety zakończony tragicznie. Zaczynamy bardzo delikatnie (od pianina!) z późniejszą instrumentalną kulminacją. Dosyć ciekawy numer, taki bardzo nie mejdenowy. Szkoda tylko, że trochę zbyt mocno rozciągnięty i zbyt długo się rozkręcający. Dodatkowo w tej instrumentalnej części sporo jest "grania dla samego grania", czyli tzw. zapchajdziur (powtarzanie patentów przez kilka minut). Szkoda też, że nie pokuszono się wykorzystanie prawdziwej orkiestry - na pewno ten numer zyskałby na epickości. Z drugiej strony szacunek dla Dickinsona za tak rozbudowaną kompozycję i jej operowy rozmach.
"The Book Of Souls" nie do końca przytrafiła w mój gust. Tak jak napisałem na początku - uwielbiam Iron Maiden, ale nie w każdej odsłonie. Ta najnowsza trafiła do mnie tak "mniej-więcej" w połowie. Źle oczywiście nie jest, ale rumieńców brak. Ten zespół ma bardzo liczne grono fanów i sporo z nich wychwala nowy album pod niebiosa. Wiadoma sprawa - jednemu pasuje w muzyce jedno, a drugiemu coś innego. Ja poczekam do kolejnej płyty i mam nadzieję, że ona będzie bardziej "dla mnie".
Moim zdaniem jak na wypalony zespół starych emerytów o utraconej mocy to płytka nie jest zła. Gdyby wyciąć wszystkie dłużyzny i zapchajdziury to byłoby naprawdę nieźle. No i faktycznie - pierwsza od lat płyta Iron Maiden, na której nie ma takich koszmarów jak "Lord of The Flies" czy "The Angel And The Gambler" :)
maciek
[ fb356@o2.pl ]
07-10-2015 | 09:07
wg mnie recenzja z dupy. ktoś tu nie miał ochoty na nowe IM i napisał recenzje.
1. pełno zapchaj dziur ? to w takim razie połowa rime of the ancient mariner oraz innych szlagierów to też zapchaj dziury. 2. monotonność a zmiany tempa ? brak konstrukcji utworu zwrotka/refren ? w pełni wykorzystane 3 gitary ? - poza tym właśnie po takim chwilowej powtarzalności riffow, następuje wejście solówek i szybszy podkład to tworzy mega kontrast. standart w iron maiden (z najlepszych plyt z lat 80) 3. spontaniczność ? to własnie największa zaleta nowej płyty. słychać, że wszystko jest wymyślane nagrywane na setke, a nie posklejane na zasranych pro toolsach. można usłyszeć jak dickinson inaczej śpiewa w refrenach - rzadkość w płytach nagranych od ok 2005 roku. słychać radość z grania, a nie "kopiuj/wklej". porównałeś do nowego ACCEPT, które jest to tak sztuczne, że aż sztuczne, że zespół stracil swój "luz" . 4. produkcja jest słaba - to akurat prawda. do BNW daleko. sam sie zastanawiam czemu takie kapele jak metallica, im ,bs mogą miec problem z produkcja, ale niestety tak jest. 5. wolisz AMOLAD od TBOS, a czepiasz się solowek na TBOS... porównaj jeszcze raz solówki z Amolad z tymi z TBOS i wróc do tematu. 6. słabe riffy ?... posłuchaj raz jeszcze riffu Gersa z tytulowego kawałka, albo z Eternity... pozatym IM nigdy nie był zespołem riffowym - tutaj wszystko opiera się na basie. a harris odwalił kawał dobrej roboty - o tym nie wspomniałeś ani słowem. tak dobrych partii basu nie było od dawna.
Ja zgadzam się z opinią Nergala, że jest to nalepsza płyta od czasów BNW. Ja bym poszedł nawet o krok dalej i stwierdził, że od czasów Sevent Sona. BNW jest lepsza tylko pod względem produkcji. Słucham tej płyty już setny raz i zdania nie zmienie.
Rafal75
[ faust6@op.pl ]
07-10-2015 | 20:48
Powiem bardzo krótko - zdecydowanie najlepsza, najbardziej spójna płyta IM od 27 lat! Forma muzyków i żywiołowość oraz masa pomysłów - mogą imponować, wykonanie - pierwsza klasa, co do "spontaniczności". Przecież rock to muzyka "żywa" często improwizowana, zatem w czym problem!? Dla mnie 9/10
Karol
[ Karol22@o2.pl ]
23-10-2015 | 23:11
Jak dla mnie płyta 5/10 chyba czas kończyć
agrius
[ agrius@interia.pl ]
24-03-2016 | 11:17
Ja w pełni zgadzam się z recenzją, autor trafił w sedno!Nic dodać, nic ująć:-)
Zoltar
[ Jobi180@wp.pl ]
25-07-2016 | 19:55
Realizacja płyty jest na bardzo niskim poziomie . Myślałem ze z winylu będzie lepiej - niestety nie .