Steve Harris dawno temu zapowiedział, że chciałby z Iron Maiden nagrać 15 płyt studyjnych. Dzisiaj doszliśmy do tej granicy, gdyż płyta zatytułowana (przekornie?) "The Final Frontier" to właśnie 15-ty krążek w dyskografii tego zespołu. Co nam przynosi nowe dziecko Żelaznej Dziewicy? Krótko mówiąc - nic nowego. Iron Maiden to taki zespół, który na dobre "ugrzązł" w swojej muzyce i tutaj to już nic się nie zmieni. Wiadomo, że z każdym kolejnym albumem i nowymi utworami jest to coś nowego, ale na dobrą sprawę o jakimkolwiek zaskoczeniu nie ma mowy. Przypuszczam nawet, że większość fanów niespecjalnie by sobie życzyła jakieś drastyczne zmiany w stylu. Doskonałym przykładem tego podejścia jest poprzednia płyta. Wystarczyło, żeby Maiden pograł ciutkę inaczej (bardziej mrocznie i mniej przystępnie) i już płyta przepadła u większości słuchających. Od wydania tego albumu upłynęły 4 lata i zespół powrócił z nowym dziełem.
"The Final Frontier" to dziesięć kompozycji utrzymanych na dosyć równym poziomie. Jak na razie nie potrafię jednoznacznie wskazać najsłabszego ogniwa na tym krążku. To dosyć dziwne, bo przeważnie dosyć szybko na kolejnych płytach miałem swojego "outsidera", a tutaj mam inaczej. O czym to świadczy? W sumie to nie wiem. Może nowa płyta jest po prostu dobra jako całość? Na razie to przyjmuję i z tym wstępnie się zgadzam. Oczywiście nie brakuje tutaj elementów, które najzwyczajniej mi wadzą w jakiś sposób. Pierwsze co "rzuciło" mi się na uszy, to troszkę inny sposób śpiewania przez Dickinsona. Oczywiście nie chodzi o to, że chłopina poszedł po tzw. "bandzie" i dokonał "cudów". Na "The Final Frontier" Bruce śpiewa w sposób taki "niedbały", bez większego upiększania swoich partii. Myślę, że to jest zbliżone do koncertowego śpiewu. Tak jakby wokale były nagrywane na "setkę", czyli cały kawałek na raz. Wiadomo, że sporo wokalistów nagrywa jedną linijkę/zwrotkę/refren na "maksa", a później przerwa na odpoczynek. Po kilku przesłuchaniach przyzwyczaiłem się do tego i w zasadzie przestało mi to przeszkadzać. Zresztą dosyć podobnie było w przypadku płyty "A Matter Of Life And Death". Większe zastrzeżenia mam do tego, że nowy materiał jest mniej heavy metalowy, a bardziej hard rockowy. Brakuje mi ciężkości i dociążenia, szczególnie w kwestii gitar. No kurczę, w zespole jest 3 gitarzystów, a momentami brzmi to jakby był dosłownie jeden. Weźmy taki na przykład "The Alchemist", przecież tutaj aż się prosi o mocniejsze gitary i wyszedłby fajny heavy metalowy numer. A tak mamy ledwo słyszalne gitary w zwrotkach i melodyjki w refrenach. Szkoda. Co jeszcze do minusów tego wydawnictwa? Mam ogólne wrażenie jakby całą płyta została nagrana w sporym pośpiechu, jakby niedbale i ze zbyt dużą dozą luzu. O konkretnych utworach mnie będę pisał, bo to bezcelowe. Jedynie mogę wspomnieć, że jak na razie trochę odstają "ma minus" pierwsze cztery kompozycje.
Było narzekanie, to teraz czas na "ochy" i "achy". Teoretycznie tak powinno być, no ale tak nie będzie. Dlaczego? Tak naprawdę to nie ma ku temu powodów. Iron Maiden nie nagrało płyty genialnej, doskonałej, czy powalającej na kolana. Mamy tutaj do czynienia z albumem dobrym, dla niektórych nawet bardzo dobrym. Z tym mogę się zgodzić. Oczywiście przyjmuję do wiadomości opcję zupełnie przeciwną. Tutaj nie zamierzam polemizować. Ja na razie z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jest dobrze. Czy będzie lepiej? To też możliwe, bo z każdym odsłuchem płyta jakby zyskiwała w moich uszach. Z drugiej strony znam się z Iron Maiden od wielu lat i nie jedną premierę ich płyty przetrawiłem. Mam ogromny sentyment do tej kapeli i na każde wydawnictwo oczekuję niecierpliwie. Ma to też drugie dno, gdyż z takiej długiej znajomości wynika to, że z dużym prawdopodobieństwem wiem co "będzie dalej". Jak na razie to na pewno "The Final Frontier" nie ma szans "wskoczyć" w moim rankingu płyt Iron Maiden na wysoką pozycję. Nie da się ukryć, że Żelazna Dziewica w swojej dyskografii, ma dzieła na wyższym poziomie. Należy też zwrócić uwagę na fakt, że od płyty "Dance Of Death" zauważalnie uległa zmianie "stylistyka" zespołu. Maiden komponuje teraz całkiem inaczej swoje utwory niż w latach osiemdziesiątych. Wystarczy spojrzeć w tracklistę "The Final Frontier" i mamy tutaj połowę utworów, które trwają ponad osiem minut. A poniżej pięciu schodzi tylko "The Alchemist". Co ciekawe dla mnie te muzyczne "kolosy" to właśnie najciekawsze momenty na ostatnich trzech albumach. Z wyjątkiem "Satelite 15... The Final Frontier", ale to dosyć nietypowy przykład, bo sporo tutaj zajmuje intro.
Hmm... przyznam szczerze, że usiadłem przed komputerem, odpaliłem "The Final Frontier" po raz kolejny i moim zamierzeniem było napisać krótką notkę na serwisowy blog do działu "Pierwszy raz". Widzę, że lekko mnie "poniosło" i wyszła z tego recenzja (jeśli chodzi o długość). Niby nie do końca tak powinna wyglądać typowa recka, no ale trudno... mleko się rozlało. Zresztą... chyba mogę sobie podarować mozolne opisywanie poszczególnych utworów i rozkładanie ich na czynniki pierwsze. Każdy z Was drodzy czytelnicy sam sobie z tym poradzi, bo nie wierzę, że przy okazji premiery nowej płyty Iron Maiden potrzeba szczegółowej recenzji, żeby sięgnąć po ten materiał. A na koniec, żeby zadośćuczynić bardziej konserwatywnym czytelnikom to napisze, że największy plusik na "The Final Frontier" mają u mnie utwory: "The Man Who Would Be King", "When The Wild Wind Blows", "Starblind", "Isle Of Avalon" i "The Talisman".
Piotr "gumbyy" Legieć / [ 20.08.2010 ]
|