"Straight Out Of Hell" to już czternasty album studyjny zespołu Helloween. W przypadku tak zasłużonej formacji zawsze pojawia się pytanie, czego oczekujemy na kolejnym krążku? Czy interesuje nas zmiana stylistyki i poszukiwania nowej drogi? A może jednak spodziewamy się "tej samej" muzyki, tylko podanej w trochę innej formie? Mogę od razu stwierdzić, iż zdecydowanie bliżej mi do tej drugiej opcji. Tak całkiem szczerze to oczekuję prostej kontynuacji grania, jakie znalazło się na poprzednich albumach. Od eksperymentów i poszukiwań są przecież inne zespoły. Przed premierą muzycy zapowiadali, iż nowy materiał będzie troszkę luźniejszy i mniej posępny w porównaniu z poprzednim krążkiem. I właśnie to stwierdzenie będzie dobrym momentem, żeby płynnie przejść do muzyki zawartej na "Straight Out Of Hell".
Z Helloween mam tak, iż od wielu lat nic pomiędzy nami się nie zmienia. "Od zawsze" przeszkadzają mi te same elementy i zachwycam się tymi samymi patentami. W zasadzie ten zespół nie jest w stanie niczym szczególnym mnie zaskoczyć. Oczywiście w przypadku nowej płyty sytuacja jest analogiczna. Na wstępie skupię się na tym, co mi bardzo pasuje. Zaczniemy od samego początku, czyli od numeru "Nabataea". Świetnie wykombinowana kompozycja, w której sporo się dzieje, to kapitalne otwarcie tego albumu. Później mamy kilka równie dobrych kawałków. Największe wrażenie robią na mnie: rozpędzony i melodyjny "Straight Out Of Hell", świetny "Church Breaks Down" z ciekawą linią wokalną. Ponadto mamy nieźle dociążony w zwrotkach "World Of War", w którym osadzono cholernie melodyjne refreny. Przyjemnie też słucha się lekko schizowego "Burning Sun", w którym słychać pełno jakichś dziwnych dźwięków w tle. No i pozostał jeszcze "Make Fire Catch The Fly" (ach te melodie!). Ponadto numery takie jak "Far From The Stars", "Years", czy "Live Now!" to kawał świetnego helloweenowego grania.
Oprócz tych "typowych" numerów, mamy też takie dosyć nietypowe. "Wanna Be God" - czy jest na sali ktoś, komu ten utwór nie kojarzy się z Queen? Nie sądzę. To utwór z wyraźną dedykacją dla Freddie'go Mercury'ego. Kolejny "odmieniec" to "Asshole" z bardzo drapieżną gitarą na wstępie. Później rolę główną odgrywa mocno zaangażowany tekst. Oczywiście nie jest to jakaś radykalna odmiana stylu, bo to wciąż jest Helloween i o totalnym zaskoczeniu nie ma mowy. To teraz muszę dla równowagi napisać o numerach, które niezbyt mnie przekonują. Pierwszy z nich to "Waiting For The Thunder", w którym lekko irytuje mnie wszechobecne pianinko. No i za takimi refrenami nie przepadam. Drugim kawałkiem, na który najwięcej marudzę jest ballada "Hold Me In Your Arms". W tym temacie jestem niereformowalny, gdyż po prostu od zawsze niezbyt przypadały mi do gustu takie utwory. I w sumie, co może się wydawać dziwne, na tym kończy się moje narzekanie w temacie tej płyty.
Jest to o tyle zaskakujące, dlatego że po pierwszych przesłuchaniach było to spore rozczarowanie z mojej strony. Kilka numerów oczywiście od razu weszło mi do głowy, jednak z większą częścią byłem na "nie". Po kolejnych odsłuchach nastąpiło jednak tak zwane "wypranie się" i krok po kroku, a raczej numer po numerze przekonałem się do tego albumu. Od razu jednak zaznaczam, iż nie jest to jakiś wybitny materiał. W dyskografii Helloween bez trudu wskażę kilka pozycji, które robią na mnie większe wrażenie. Co nie zmienia faktu, że "Straight Out Of Hell" to w miarę dobra płyta. Słucham jej ze sporą przyjemnością, trafia do mnie ten wesołkowaty klimat i spora dawka melodii. Może i brakuje na niej kompozycji, które w jakiś znaczny sposób wybijałyby się ponad normę. Z drugiej strony materiał jest cholernie równy i w tym też jest jego siła. Nie napisałem ani słowa o muzykach. W sumie to nie ma takiej potrzeby. Kto zna Helloween (a ktoś nie zna?) ten wie czego się spodziewać. Jedynie wypada mi zauważyć, iż Andi Deris solidnie przyłożył się do swoich linii wokalnych i w wielu miejscach prezentuje ciekawe rozwiązania.
Czas na ostatnie zdanie. Zgodnie z zapowiedziami muzyków otrzymaliśmy album bardziej wesołkowaty niż dwa ostatnie. Sporo na nim lukru, cukru i niezłych melodii. To od zawsze było siłą Dyniowatych i tego oczekuję od zespołu. Jak już wspomniałem wcześniej - płyta nie jest wybitna, ale o tragedii też nie może być mowy. Średniak? Tu byłbym jednak niesprawiedliwy. Pozwolę sobie zatem uznać, że to jest dobra płyta.
Piotr "gumbyy" Legieć / [ 07.04.2013 ]
|