01. Out for the Glory 02. Fear of the Fallen 03. Best Time 04. Mass Pollution 05. Angels 06. Rise Without Chains 07. Indestructible 08. Robot King 09. Cyanide 10. Down in the Dumps 11. Orbit 12. Skyfall
Kilka lat temu człowiekowi nawet przez myśl by nie przeszło, że 4/5 "keeperowego" Helloween siądzie razem i zacznie komponować nowy materiał. A jednak taka historia napisała się na naszych oczach. Panowie Markus Grosskopf, Michael Weikath, Kai Hansen i Michael Kiske ponownie razem! Oczywiście reszta (Andi Deris, Sascha Gerstner, Dani Löble) kompanii pozostała i taki oto skład odpowiada za album "Helloween".
Cóż... wydany w 2017 roku singiel "Pumpkins United" specjalnie mnie nie zachwycił, no ale to był jeden numer, który miał nakręcić dodatkowy hype na trasę, która w okolicy premiery właśnie startowała. A jak jest z tym albumem? Muszę przyznać, iż różnie, no ale po kolei. Materiał z albumu "Helloween" dotarł w moje łapki gdzieś w połowie maja, więc osłuchuję go od jakiegoś miesiąca. Myślę, że już po takim czasie zdania na jego temat nie zmienię. No to lecimy!
Zaczynamy króciutkim intro (z ładnym puszczeniem oka do "keeperowych" albumów) i odpalamy petardę wokalną w postaci "Out for the Glory". Pachnie tu lekko wspomnianymi przed chwilą pomnikami, są GENIALNE wokale Kiske, lekko przełamane w refrenach przez Hansena, ale to Michael tu dzieli i rządzi. Brakuję trochę mocy i jakiegoś wyrazistego riffu (to niestety będzie bolączka na całym materiale), ale słuchając samych linii wokalnych można się rozpłynąć w zachwycie. Fajna część instrumentalna i człowiek siedzi z bananem na buzi. O to chodzi!
Kolejny numer "Fear of the Fallen" zaczyna się obiecującą: gitary coś tam cisną i jest w miarę szybko. No i ten miodny refren - świetna współpraca głosów Deris/Kiske. Ponownie całość opiera się na świetnych liniach wokalnych, bo gitarowo to jest tak jakoś pusto. Solówki też mało "ambitne", gdyż trochę powtarzania tych samych patentów w nich jest. Lecimy dalej i wjeżdża "Best Time". I znowu gitarki takie sobie i dopiero wokale w refrenach ratują sytuację (bo zwrotki w tym kawałku to są mega słabe). Ponownie Kiske jedzie górkami, że aż miło. Ale zaczyna się pojawiać pytanie, co porabiali w studio panowie gitarzyści?
No cóż, dalej nie jest (niestety) lepiej... kolejny numer to "Mass Pollution". Oj... no to nie pykło. Niby jakiś taki hard rockowy, ale ten riff z wokalem Derisa, to nie siedzi. Troszkę refren (wokalnie) się ratuje, ale zwrotki to zgroza jakaś. A to nie koniec "niespodzianek", bo jest jeszcze lekko dziwaczny "Angels". Dobrze, że Kiske lekko szarżuje w refrenach, bo jego to akurat się słucha mega przyjemnie. Te zwolnienie i wejście wokalu Derisa jakoś tak wciśnięte jest "od czapy". Mam wrażenie, że na ten numer trochę zabrakło pomysłu.
Na pocieszenie pozostaje fakt, iż przebiliśmy się przez największe mielizny tego albumu. Kolejny numer to wesołkowaty "Rise Without Chains". Taki typowe hellogranie, czyli nośne refreny, w miarę szybkie tempo i dużo klasycznego podejścia do tematu. Tylko, że to wszystko jest takie... mega proste, grzeczne i lekkie. Brakuje mi ciut dociążenia i mamy gładziutkie "gitaromelodyjki". Ciężej jest na pewno na "Indestructible" który na singlu jakoś mnie nie przekonał. W całości jednak broni się całkiem dobrze.
"Robot King" gdzieś tam mi się kojarzy z Gamma Ray, ale to nie wada. Miodne wokale, przyjemna motoryka i całkiem udana część instrumentalna. Zdecydowanie numer na plus. Najkrótszy na płycie "Cyanide" w zwrotkach jakiś taki bez pomysłu, ale refren nadrabia wszelkie niedociągnięcia. No właśnie - zaś mam myśl, że coś tutaj można by dopracować. Ech... No i mamy jeszcze "Down in the Dumps", który zaczyna się dosyć nietypowo, a po chwili mamy bardzo fajną jazdę instrumentalną dopełnioną przyjemnymi wokalami. Pierwszy wychodzi Kiske, a później dotrzymuje mu kroku Deris. Kapitalna jest druga część tego kawałka. Porywające wokale i instrumentalne granie - takich fragmentów chciałbym uświadczyć więcej na tej płycie.
No i na sam deser pozostał "Skyfall" z poprzedzającym go intro w postaci "Orbit". Co tu dużo mówić - najlepsza kompozycja na tym albumie. Dopracowana, dograna i wciągająca słuchacza. Te 12 minut mija nie wiadomo kiedy. Nie będę tutaj marudził, bo i po co? Kapitalny numer, może i jakieś tam niedociągnięcia ma, ale bez przesady. Jakby reszta materiału trzymała taki poziom, to byłaby genialna płyta.
Podsumowując... Nie oczekiwałem, że Helloween nagra materiał na poziomie "Keeper I & II". Bez przesady: to se nevrati i to już było. A czego oczekiwałem? Od wielu lat już nie oczekuję "najlepszych albumów danego zespołu", jak to słyszymy w zapowiedziach. Liczyłem na bardzo dobry album, który przebije te z lat 90-tych. "Helloween" w żadnej mierze nie jest słabym, czy przeciętnym albumem. Ale nie jest też dziełem wybitnym. Ma swoje słabości i niedociągnięcia. No właśnie - takie małe info z obozu zespołu. Jeden z gitarzystów mocno narzekał, że ten materiał nie jest dopieszczony i nie jest zadowolony z faktu, że tak mało czasu muzycy poświęcili na komponowanie tych numerów.
Plusy "Helloween" to wokale na całym albumie. Wiadomo, że Kiske to wybitny wokalista i swoje linie ułożył momentami genialnie ("Out for the Glory"), ale należy pochwalić i Derisa, bo swoją robotę odwalił dobrze. Hansen pojawia się na dłużej tylko w "Skyfall" (to jedyny jego numer na płycie). Momenty instrumentalnego grania w większości się interesujące, ale pojawiają się też banały ("Rise Without Chains"). Sola raczej w porządku, więc tutaj bez większych marudzeń. Minusy to lekka "miałkość" w niektórych numerach, brak większego ciężaru i proste riffy. Plus lekkie niedopracowanie jeśli chodzi o kompozycje.
"Helloween" to nie jest wybitny album, nie jest też jakimś gniotem. Wiadomo, że każdy odbierze go ciut inaczej i na pewno sporo osób będzie zachwycona od A do Z. Ja nie jestem, ale i też nie marudzę. Zdecydowanie to lepszy materiał niż ostatnie krążki Helloween. Szkoda, że troszkę nie wykorzystano potencjału trzech gitarzystów. Na osłodę pozostają znakomite wokale.
"Jeden z gitarzystów mocno narzekał, że ten materiał nie jest dopieszczony i nie jest zadowolony z faktu, że tak mało czasu muzycy poświęcili na komponowanie tych numerów."
"Hansen pojawia się na dłużej tylko w "Skyfall" (to jedyny jego numer na płycie)"
Czyżby Kai był tym niezadowolonym gitarzystą? Czytałem też, że pierwotnie chciał zaśpiewać "Skyfall" sam w całości. Bardzo go lubię i szkoda, że faktycznie nie miał nieco większego wkładu w całość. Ale jego "Skyfall" faktycznie najbardziej wymiata.
Sam album dla mnie bardzo dobry, im więcej razy go przesłucham, tym bardziej się do niego przekonuje. "Out of the glory", "Fear if the Fallen" i wspomniany "Skyfall" to dla mnie najlepsze punkty albumu.