01. Dr. Stein
02. Future World
03. If I Could Fly
04. Where The Rain Grows
05. The Keeper's Trilogy (Medley)
06. Eagle Fly Free
07. Perfect Gentleman
08. Forever & One
09. I Want Out
10. Fallen To Pieces



Składanki, symfoniki, koncertówki, wersje karaoke i wszelkie inne przeróbki tego samego materiału tradycyjnie nie zaliczają się do trzonu dyskografii, więc można spokojnie udawać, że "Unarmed" nie istnieje. Fani Helloween zresztą specjalizują się w mechanizmach wyparcia, tak jak i skrajnych emocjach, zwłaszcza kiedy w grę wchodzą wielkie nadzieje związane z kolejnym wydawnictwem. Nową zależnością jest, że im szumniejszy tytuł, tym mniej poważna produkcja. "Keeper Of The Seven Keys: The Legacy! Unarmed - Best Of 25th Anniversary!" Z okazji 25 rocznicy powstania zespołu (oraz dłuższej przerwy między albumami właściwymi) Helloween serwuje nam atrakcję porównywalną do przedwczorajszego sznycla z mizerią.

Zaczyna się wesoło, pełne odejście od gatunku, swingowo-rewiowy "Dr. Stein", solo gitarowe zastąpione saksofonem, w między czasie pianino, orkiestra i inne dzikie węże, partia wokalna zaaranżowana tak, że Deris może w końcu śpiewać coś z Kiskowego repertuaru po swojemu. Pożartowaliśmy, potańczyli jak na prawdziwym niemieckim festiwalu piwa i wurstu, słuchamy dalej, a dalej jest tylko gorzej. Wurst się skończył, goście śpią na stołach, a pod sceną dwie, góra trzy pary tańczą do wolniejszych i nieco osłabionych wersji "Future World", "If I Could Fly", "Where The Rain Grows", "Perfect Gentleman", "Fallen To Pieces". Wybór kawałków i aranżacje wydają się nie do końca uzasadnione. Dziwi również to, że genialny Weiki i całkiem sprawny Saschka tracą swoje super moce, kiedy zostają wyposażeni w instrumenty akustyczne. Niby to gitara i to gitara, ale na wersji z pudłem panowie dorównują wirtuozerią animatorce wyjazdów rekolekcyjnych dla scholi parafialnej. Oczywiście nie mówię tego, żeby umniejszyć amatorskiej muzyce sakralnej. Słyszałam kiedyś cover "Forever And One (Neverland)" w wykonaniu chóru kościelnego bodajże z Brazylii i był dużo bardziej energetyczny niż wersja na "Unarmed", która z akompaniamentu na pianinie przechodzi do symfonicznej końcówki.

Helloween w dużej mierze odpowiada za powstanie w power metalu nowoczesnych melodyjnych nurtów takich jak pitu-pitu i patataj (każdy młody zespolik wskaże ich jako swoją inspirację), ale sami przecież nigdy nie nagrywali muzyki aż tak patetycznej, słodkiej i bajkowo-epickiej. Wobec czego zupełnie błędne jest przeświadczenie, że Helloween powinno ciągle nagrywać jakieś "Keepery", bo "epickie są!". Oczywiście wyznacznikiem "epickości" jest tu długość utworu i liczba gości. W 17-sto minutowym "The Keeper's Trilogy" najpierw jakiś chórek odśpiewuje "Halloween" na przemian z jęczącym wokalistą, potem odegrana jest część "Keeper Of The Seven Keys", na koniec "The King For A 1000 Years", który nawet w oryginale jest nudny i wtórny. Kotlet nie dość, że odgrzewany, to jeszcze mielony. Oprawa tego medleya w najmniejszym stopniu nie dorównuje poziomem zespołom, które na co dzień grają symphonic metal, utwór jest niewyważony, nie porywa i nawet specjalnie nie słychać, że gra w nim 80 osób.

Najtragiczniejszym momentem płyty jest "Eagle Fly Free" w aranżacji i z gościnnym udziałem grupy Hellsongs. Ci państwo zajmują się przerabianiem kawałków metalowych na lounge - pomysł niby ciekawy, w wykonaniu ani to ładne, ani mądre, ani śmieszne; ciekawe czy myśleli kiedyś o kopaniu rowów. Wokalistka w duecie z Derisem nie śpiewa tylko duka tekst dziecinnym głosem i naprawdę nieprzyjemnie się tego słucha. Lepiej wypadło "I Want Out" z prawdziwym chórem dziecięcym, energetyczne i podobnie jak "Dr. Stein" dopasowane aranżacją do rejestru i temperamentu Derisa, bo repertuar powinien służyć wokaliście, a nie odwrotnie. Helloween i ich fani mają jednak obsesję na punkcie starych "przebojów", więc na koniec Deris musi zmierzyć się z legendarną balladą "A Tale That Wasn't Right". Technicznie rzecz biorąc, zaśpiewane jest to poprawnie, ale z taką sztucznością i manierą, że rezultat nadaje się co najwyżej do torturowania więźniów politycznych. Można nagrać sobie płytę w konwencji innego gatunku, ale trzeba się zdecydować: albo robimy covery swingowe, albo akustyczne, albo symfoniczne; albo zmniejszamy instrumentarium, albo zwiększamy. Zmienianie aranżacji z kawałka na kawałek, albo w połowie kawałka jest słabe i niektóre z tych skrzywdzonych utworów muszą się już bronić samą melodią, która po prostu oryginalnie była dobra.

Jeśli ta płyta miała pokazać dystans muzyków do samych siebie, to niezbyt dobrze się to udało. Prędzej można tu odczuć brak szacunku do fanów. Podobnie próba oddania hołdu "starym Keeperom" jest prawie tak nieudana jak na "Legacy", obnaża tylko słabe punkty dzisiejszego Helloween. Ciągłe mierzenie się z własną przeszłością nie ma sensu, trzeba grać nowe rzeczy. Gdyby nie świeżutkie, ciężkie i melodyjne "7 Sinners" wydane niedługo po, to przez "Legacy" i "Unarmed" ostatecznie straciłabym wiarę w Helloween.

P.S. Nawet nie zapytałam, gdzie na tym albumie była sekcja rytmiczna, poza tym że przez grzeczność wpisana do książeczki.

Lucy / [ 14.10.2013 ]







Nick:  



E-mail:  



Treść komentarza:  



Suma 2 i 3 =






© https://METALSIDE.pl 2000 - 2025 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!