01. Zombie Apocalypse 02. Too Mean to Die 03. Overnight Sensation 04. No Ones Master 05. The Undertaker 06. Sucks to Be You 07. Symphony of Pain 08. The Best Is Yet to Come 09. How Do We Sleep 10. Not My Problem 11. Samson and Delilah
To "się porobiło się" można by rzec patrząc na obecny skład Accept. Biorę do ręki książeczkę z płyty "Blood of the Nations", którą to zespół efektownie powrócił do świata żywych, i z sentymentem wspominam tamten skład. A jak to wygląda teraz? Nie ma Hermana, nie ma Stefana, brakuje również Petera. Został ino Wolf i Mark za mikrofonem. Można poważnie się zastanowić ile pozostało Accept w Accept.
Od razu mogę uspokoić, że sytuacja jest opanowana i szczerze mówiąc nie słychać, że brakuje tych muzyków. Tandem Wolf & Mark ciągną ten wózek doskonale i nic mi tutaj nie skrzypi. Ważnym zaznaczenia jest fakt, że w "creditsach" przy trzech numerach wpisany jest nowy basista Martin Motnik. Co ciekawe - pojawia się też Deaffy (jak za dawnych lat), czyli żona Hoffmanna i Pani Manager Accept. To chyba tyle jeśli chodzi o personalia i inne ciekawostki. Czas najwyższy przejść do muzyki.
A tutaj zaczyna się dosyć obiecująco."Zombie Apocalypse" startuje z lekko niepokojącym wstępem, by po chwili wjechać z najbardziej typowym z typowych riffów jeśli chodzi o ten zespół. Do tego klasyczny Tornillo i wszystko się zgadza. Accept jak malowany. Kapitalne "mówione" zwolnienia (takie lekkie skojarzenie z "Protectors of Terror" i przyjemne solo. Bardzo dobry numer - spokojnie na każdej z ostatnich płyt znalazłby swoje miejsce. Zresztą podobnie można powiedzieć o kilku pierwszych utworach z tej płyty. Czy to świetnie rozpędzony tytułowy "Too Mean to Die", dotrzymujący mu kroku (choć na mniejszej intensywności) "No Ones Master", czy bardziej "ejtisowy""Overnight Sensation". Od początku czuć, że to jest Ten zespół i gra swoją muzę. Lekko od reszty odróżnia się spokojny i bardzo wyważony "The Undertaker". Opowieść o właścicielu zakładu pogrzebowego wprowadza chwilę wytchnienia po czterech pierwszych (bardzo dobrych!) numerach. Pamiętam, że jak wyszedł klip do tego kawałka, to niezbyt mi podszedł. Teraz po kilkunastu odsłuchach całej płyty - pasuje jak najbardziej.
W dalszej części płyty mam lekki problem z koncentracją. O ile jeszcze "Sucks to Be You" idzie elegancko i fajnie trzyma uwagę riffem, a w "Symphony of Pain" to się powtarza (plus fajne wokale Tornillo), to dalej ciśnienie jeszcze bardziej schodzi. "The Best Is Yet to Come" niby ładnie nawiązuje do starych ballad, ale też przynudza. Natomiast "How Do We Sleep" ma fajny, marszowy riff, ale to wszystko. Jakby zabrakło ciut pomysłu na niego. Nie jest jakiś tragiczny, ale jakby go wyrzucono - żadna strata. Podobna sytuacja jest z "Not My Problem" - w porządku riff i refren. I tyle. Zdecydowanie końcówka tej płyty zaniża poziom całości.
Na sam koniec zostawiam sobie zamykający album numer "Samson and Delilah". Jest to instrumentalna (rzadkość w Accept) wariacja w temacie... a dobra, nie będę strugał tutaj znawcę i jakiegoś melomana. Pozwolę sobie użyć cytatu: "Camille Saint-Saëns - francuski kompozytor, wirtuoz fortepianu i organów, a także dyrygent własnych utworów. Był innowatorem w używaniu złożonej instrumentacji. Jego twórczość przepojona jest duchem romantyzmu. Jedną z inspiracji biblijnych kompozytora jest opera "Samson i Dalila". Jednym słowem - na bogato. Przyznaję się bez bicia - jestem kupiony od pierwszego odsłuchu. A dokładnie to od pierwszych nutek. Wjeżdża orientalny motyw, moje kolana robią się miękkie i nic na to nie poradzę. Oczywiście nie da się ukryć, iż ten numer jest lekko "odklejony" od całości i niezbyt pasuje do reszty materiału. Z drugiej strony - to świetna gitarowa uczta i zabawa klasycznym tematem. Dla mnie duży plusik, ale rozumiem też i opinie tych, którym kawałek nie siadł. Mi siadł i pasuje w 100%.
Cóż nadeszła pora podsumowania i zamknięcia tej recenzji. Jaka jest moja odpowiedź o zawartość Accept w Accept? Jak dla mnie nic się nie zmieniło. Wciąż mamy te same, marszowe riffy, elegancko oklepane refreny i wypasione sola. Tutaj muszę zaznaczyć, że Wolf dał czadu z solówkami i odwalił kawał dobrej roboty. Mark w swojej dobrej formie i złego słowa nie powiem. Pozostali muzycy? Są i nie chowają się po kątach. Sekcja robi swoje, bas pojawia się jak dawniej - brak jakichkolwiek zastrzeżeń. Do tego typowo napakowana produkcja (Andy Sneap i wszystko jasne), oraz dosyć dobre kompozycje. Nie jest to płyta której zespół musi się wstydzić, ale w poważne zachwyty nie ma co wpadać. Jest dobrze i "tylko" dobrze, ale brakuje fajerwerków. Accept to jeden z moich ukochanych zespołów i mnie nie zawiedli, bo nagrali typową dla siebie płytę. Bez błysku, ale i bez większej wpadki.