Co tu dużo mówić, jakieś wielkiej koniunktury na power metal to teraz nie ma. Ostatnie dzieła Sabaton, Helloween, czy Blind Guardian nie zwojowały list przebojów. Nawet mój pupil, czyli nowy Jag Panzer trochę przeszedł bez echa. Nie ma co się obrażać, po prostu nie jest to dobry czas dla speedowych solówek i wpadających w ucho patetycznych zaśpiewów. Jednak ci nieliczni fani power metalu, którzy pozostali na placu boju mogą odczuwać lekką satysfakcję z powodu urodzaju wydawnictw tego "archaicznego gatunku". Na nowy Iced Earth czekaliśmy pełni obaw i lęków, bo jak tak można bez Barlowa? Czy to jeszcze ten sam zespół? Odejście wokalisty po tylu latach pracy w firmie nieco nas zmroziło, a niektórzy nawet położyli krzyżyk na Earth'ach. Matt wybrał przysłowiowe życie rodzinne, jakby nie było ważniejszych rzeczy na świecie. Skład się posypał.
Więc zobaczmy, co z tego wyszło? Startujemy i słuchamy. Leci... No, no, no. Dawno już tak ostro nie było. Na ostatnim albumie trochę się przysypiało. Jakiś taki wydumany był. A teraz nawet thrashowe riffy grzmocą to tu, to tam. Nie jest to koncept album jak wcześniej. Struktura płyty przypomina ich stare dobre albumy, czyli szybko-wolno, szybko-wolno. Nie można przy tym zasnąć, bo dużo się dzieje. Galopady gitarowe przypominają Ironów i Judasów z najlepszych czasów. Już za to należy się plus. A drugi... za okładkę. Metale strasznie lubią takie ręczne malowanki. Kiedyś dla samej okładki kasety pirackie się kupowało - za 12 i pół tysiąca. Wystarczy sobie trzasnąć takiego potworka na czarnej koszulce i już człek dumny po świecie chodzi, jakby to jakiś haute couture było. Ta okładka to idealny kandydat na koszulkowy telewizor. I nie mówcie, że to obciach, bo obciach to w krawacie chodzić.
Warstwa wokalna jest zaskoczeniem. Gdzie ten facet się chował przez tyle lat? Znacie kanadyjski Into Eternity? No dobra, może tylko ja nie znam. Muszę zasmucić wszystkich - koleś jest lepszy od poprzednika. Dostajemy dwa w jednym - trochę Barlowa i trochę Rippera. Do tego idealnie technicznie. Dla toczących spór, czy lepsze płyty na wokalu z Owensem, czy z Barlowem, mamy odpowiedź, że z niejakim Stu Blockiem brzmią najlepiej. Może mam omamy, ale tu nawet Halforda słychać i to takiego u szczytu... sławy. Stu Block mógłby bez obciachu odśpiewać naszą biblię, czyli Painkillera, co nawet Halfordowi już nie wychodzi. Szanując wszystkie dokonania Barlowa i odrzucając sentymenty, trzeba przyznać, że nowy wokal jest pierwsza klasa.
Płyty słucha się z miłym pobudzeniem. Przychodzą na myśl: "The Dark Saga", czy "Something Wicked This Way Comes" Skojarzeń jest sporo. Dostajemy dużo chwytliwych melodii i ciętych gitar o thrashowej motoryce, jak za dawnych lat, gdy power metal święcił swoje triumfy a zespół nagrywał najlepsze albumy, których kulminacją była koncertówka "Alive In Athens". Płyta jest ostra i melodyjna zarazem. Żadnych ambicji progresywnych. I dobrze. Zostawmy to specjalistom z King Crimson. Solówki szefa - czyli Johna Schaffera, jak zwykle bez zarzutu. Wciągają jak żarcie słonecznika na tylnym siedzeniu autobusu. Słychać, że Schaffer to szef wszystkich szefów i nie ruszają go żadne personalne perturbacje, bo Iced Earth to on. Pierwszy tytułowy utwór zaczyna się werblami, które nakręcają metalową brać do bitwy. Trzeba zagrzać wojsko do boju. Później przeraźliwy okrzyk, dwie stopy perkusji i kapitalny riff a'la szef. Wokalista zmienia intonację głosu, co budzi skojarzenia Kingiem Diamondem. Jego dziwny falset nałożony na główny wokal powoduje mrowienie po kręgosłupie. Czy to lata 90-te, czy to nasza metalowa biblia? Nie, to Earthy znowu power metal grają. Następny - "Anthem" - jest po prostu piękny. Jak zawsze, drugi song musi mieć spokojny wstęp i gitarowy riff, który zagwiżdżemy przy goleniu. Dziewczynki oczywiście nie gwiżdżą przy goleniu. No i znowu ten kapitalny wokal. Początek "trójki", to jak zwykle ściana dźwięku - taka tradycja. To już typowy thrash. Do tego groźny, prawie growlowy śpiew Stu Blocka urozmaicony - a jakże - judasowym wrzaskiem. "Anguish Of Youth" to typowa earth'owa ballada z bardzo ładnym refrenem i wplecioną gitarą akustyczną. Fajny klimat. Pośpiewamy everybody. I tak już do końca raz szybciej, raz wolniej. "V" w refrenie przypomina patetyczny Sabaton. Z kolei "Dark City" to mój faworyt. Początek cichy, nastrojowy, powolny i nagle ten wrzask. Zimno przelatuje po człowieku. Później zaczynają wchodzić na wyższe obroty - kapitalna ironowa galopada, zmiany tempa i chórki w stylu "ło ło ło" w sam raz na koncert. Ten utwór to nasze fatalne zauroczenie - pure power, pure evil. W "Equilibrium" dostrzegamy mocno wyeksponowane partie basu, co wywołuje mimowolne ruchy karku. Dostajemy tu najlepsze na płycie solo gitarowe i rozbudowaną gitarową galopadę zwieńczoną painkillerowym krzykiem. Ale o kopiowaniu biblii nie ma mowy. To tylko szacunek do heavy metalowych korzeni. Niespodzianką jest corowe skandowanie w "Days Of Rage", które zostało bardzo umiejętnie wplecione w powerową konwencję dając płycie nieco świeżości i prawdziwego ciężaru. No i jeszcze pozostał "End Of Innocence". To takie majestatyczne i spokojne zwieńczenie płyty z wysuniętymi na pierwszy plan wokalem i gitarą akustyczną. Robi się naprawdę słodko, ale w granicach dobrego smaku. Zdecydowanie polecam zakup rozszerzonej wersji albumu. Dopłacając jakieś dwa piwa - dostajemy 3 bonusowe utwory i jedną przeróbkę. Niewiele ustępują podstawowemu zestawowi. Ale to już sami sobie oceńcie.
Podsumowując... Nikt już nie czyta takich długich recenzji, ha ha. Płyta jest powrotem do dobrej formy. Tylko jej nie oceniajcie, jeśli nie lubicie power metalu. To nie ma sensu. Są ludzie - wyobraźcie sobie, którzy ciągle Accept i Running Wild słuchają. Jeszcze o własnych siłach chodzą i to bez balkonika! I cóż z tego, że muza archaiczna? Co kto lubi. Współczesne zespoły niewiele nam dają. Więc trzeba dziadków słuchać. Iced Earth dostał fajnego kopa po zmianie wokalisty. Daję tylko 8, żeby oceny "Reign In Blood" nie przebić. Ha, ha, nie wytrzymałem.
W.Pieczonka / [ 19.11.2011 ]
|