Mówiąc szczerze, już jakiś czas temu postawiłem na Iced Earth krzyżyk. Dlaczego? Nie chciało mi się wierzyć, że Schaffer dostanie nagle olśnienia i nagra materiał, który przynajmniej solidnie mną potrząśnie. Nie wymagałem wiele, chciałem tylko solidnych wioseł, reszta zrobiłaby się sama, szczególnie teraz, gdy na pokładzie zameldował się nie kto inny, tylko Mr. Matt Barlow.
Niestety, wielu (w tym sam lider zespołu) myślało chyba, że nazwisko Barlow załatwi temat i nowa płyta wyrwie wszystkich z kapci jeszcze długo przed premierą. Powrót syna marnotrawnego z pewnością podniósł fanom ciśnienie. Ciśnienie te na odpowiednim poziomie miała utrzymać nowa płyta. Niestety, Schaffer nie wziął pod uwagę jednego szczegółu, Iced Earth to zespół, a nie od dziś wiadomo, że zespół gra tak, jak jego najsłabsze ogniwo...
Cóż, wspomniane ciśnienie opadło tak samo szybko jak wzrosło, i to już po pierwszym odsłuchu "The Crucible Of Man". Jon nie wyciągnął żadnych wniosków i po raz kolejny serwuje nam numery miałkie, utrzymane raczej w wolnych lub średnich tempach. Tym razem natłukł ich aż 15. Nie można co prawda zarzucić nic wokalom, ale to przecież rzecz oczywista. Barlow to wokalista, który potrafi zaśpiewać wszystko. Facet stara się, śpiewa z całego serducha. Co z tego, skoro mniej więcej połowa nowych numerów nie ma po prostu wyrazu. Naprawdę godne polecenia są w zasadzie "I Walk Alone", przywołujący czasy "Something Wicked" "Harbinger Of Fate", czy świetny, bardzo epicki "Come What May". Od biedy można by tu wrzucić "Behold The Wicked Child". Jest jeszcze jeden numer ale o nim nieco później. Pozostałe to albo dość krótkie przerywniki (fakt, faktem, niektóre obdarzone dość dobrymi riffami) albo kawałki, które nie wywołują kompletnie żadnych emocji. Odważyłbym się nazwać je po prostu zwykłymi zapchajdziurami. O solówkach też nie warto wspominać, praktycznie żadna nie została mi w pamięci a płytę przesłuchałem kilkakrotnie. Naprawdę ciężko doszukać się tutaj wielu jasnych momentów.
"The Crucible Of Man" jest niczym przeciętny film wojenny. Wszystko z wielką pompą, z mnóstwem patosu, cały czas jest dostojnie, poważnie, ogląda się spokojnie i przyjemnie. Każdy jednak czeka na odrobinę akcji i jakieś efekty specjalne. Jon może i chciał trochę postrzelać, problem w tym, że pistolet zaciął mu się chyba po skomponowaniu "Divide And Devour". O jakiś poważniejszych eksplozjach mowy nie ma. Szkoda, bo w głębi ducha zapewne wszyscy fani chcieliby ognia, trupów, wybuchów i żołnierzy wreszczących "fight on, grab on, Stormrider, Stormrider"... Janek, czy ty to jeszcze pamiętasz?
Krzysiek / [ 21.11.2008 ]
|