Naprawdę, cieszę się, że mam takie szczęście... cholerne szczęście, że w 1998 roku słuchałem metalu i uważałem co w metalowym światku słychać. Rok 1998 nie bez przyczyny uważam za jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy (przynajmniej w latach 90) dla tego rodzaju muzyki. Nowy produkcje Hammerfall, Jag Panzer, King Diamond, Angra, Blind Guardian, Helloween, Rage, Rhapsody, Running Wild, Savatage, Stratovarius, Virgin Steele, Ayreon, Death, Symphony X, Threshold, czy choćby właśnie Iced Earth ustawiły bardzo wysoko poprzeczkę. Szczerze się przyznam, że w natłoku tych produkcji (wybornych wydawnictw) trochę zapomniałem o premierze najnowszego krążka Amerykanów. Kiedy poszedłem do sklepu, myślałem, że ten zespół już nie może mnie niczym zaskoczyć. "The Dark Saga" było kwintesencją muzyki granej przez ten zespół, a nie przypuszczałem, żeby nagrali coś na miarę "Burnt Offerings". Byłoby to zresztą dość duże zaskoczenie, wszyscy raczej spodziewali się kontynuacji materiału z poprzedniego krążka.
Raczej nikt się nie zawiódł. Otrzymaliśmy dokładnie to, na co wszyscy czekali. Siła i agresja w połączeniu z estetyką "The Dark Saga". I co ja mam napisać? Że to najlepsza płyta Iced Earth? Niewątpliwie dla wielu tak jest, bo mamy do czynienia z dziełem nietuzinkowym. Dość długa płyta, aż 13 kawałków. Tym razem panowie, zamiast nagrywać kilka dość długich, 6-7 min. utworów, zaserwowali nam pod tym względem niemal punkową konwencję. "Stand Alone" czy "My Own Savior" porażają prostotą i ciężarem. "Something Wicked This Way Comes" jest bardzo urozmaicona, znalazły się tam i szybkie "killery" (wspomniane "My Own Savior", "Stand Alone", "Burning Times") jak i spokojniejsze melodie (żeby nie napisać ballady) jak np. "Melancholy", "Consequences" czy "Watching Over Me", oraz nawet instrumentalne utwory ("1776"). Jest to album bardzo gitarowy. Właściwie początek tego, co usłyszymy na kolejnych płytach. Mocne łojenie, podparte niestrudzoną sekcją rytmiczną, i wciąż coraz lepszym wokalem Mata.
Tekstowo album wpada w klimaty religijne ("Melancholy", "Burning Times") albo bazuje na osobistych przeżyciach ("Watching Over Me"). Znajdziemy także trzy koncepcyjne utwory: "Prophecy", "Birth of the Wicked" i "The Coming Curse", które tworzą trylogię. Nie muszę chyba wspominać o brzmieniu, bo to podstawa każdego dzieła Amerykanów. Gdzie niegdzie pojawiają się chórki, akustyk, czy różne niemetalowe instrumenty. Jednak wciąż słychać, że to IE (te gitary). Co ciekawe, w dużych ilościach pojawiły się, tak oszczędnie stosowane na poprzednim wydawnictwie solówki. Naprawdę, najciężej pisze się o płytach, które nie mają wad. No bo co mam napisać? Że właśnie o takim albumie marzyłem? Że nie ma tu właściwie (przynajmniej na początku obcowania z albumem) miejsca na nudę i obawiać się można tylko jednego: czy aby Iced Earth nie nagrało płyty na takim poziomie, którego potem nie będę w stanie utrzymać (o podwyższeniu nie ma raczej mowy).
Bardzo równy, urozmaicony album, który może nie ma takiego klimatu jak "Burnt Offerings", nie jest tak zabójczy jak "Night Of The Stormrdier", ale jest połączeniem tego, co najlepsze w tym zespole. Ciekawa produkcja na długie, jesienne wieczory!
Telperion / [ 23.12.2004 ]
|