Na pewno większość z Was zna historię Iced Earth. Nie będę się rozpisywał na jej temat, bo to mija się z celem. Napiszę tylko, że po zawirowaniach personalnych, po wydaniu 3 demówek, zespół wydaje kasetę demo "Enter The Realm", która zdobyła w Niemczech miano dema roku. Zainteresowanie ze strony wytwórni było tak duże, że już niedługo potem, zespół pod nową nazwą (wcześniej było Purgatory) wydaje swój debiutancki krążek. Mamy rok 91', największe thrashowe gwiazdy jak Slayer, Metallica czy Testament, swoje lata świetności mają już raczej za sobą, a w następnych latach zrobią sobie swoiste muzyczne wakacje, wydając raczej mało interesujące płyty. Na szczęście Iced Earth, podtrzymując najlepsze kanony tego gatunku, jednocześnie tworzy swój własny, łatwo rozpoznawalny styl, oparty na thrashowej sekcji rytmicznej i charakterystycznym, heavy metalowym brzmieniu gitar.
Produkcja na "Iced Earth" jest bardzo sterylna, nie ma tu mowy o brzmieniowej mocy znanej choćby z "Dark Saga" (za gałkami siedzi Tom Morris). Słychać surowość, tak charakterystyczną dla debiutów heavy metalowych. Mimo to, doskonale możemy wyczuć niezwykły talent w tworzeniu kompozycji, energię bijącą z każdej piosenki. Za mikrofonem ostatni raz możemy usłyszeć niezbyt przeze mnie lubianego Gena Adama. Ma on bardzo charakterystyczną manierę, która niektórym może przypominać kultowego Roba. Słowo daję, o wiele bardziej jako wokalistę cenię Johna Greely'ego, którego głos możemy usłyszeć na "Night Of The Stormrider". Panowie mają podobny styl, mimo to, John jest o wiele lepiej przygotowany technicznie do takie śpiewania. Przejdźmy jednak do samej muzyki. Jeden z największych hitów Amerykanów, czyli tytułowy "Iced Earth" i już możemy stwierdzić, że zespół posiada talent kompozytorski i duży zapał do gry. O flakach z olejem mowy być nie może. Duża dawka brutalności, masa ciekawych riffów, zwolnienia i dużo melodii. Właściwie sam początek, i już wiemy jak będzie wyglądała cała płyta. Takie kawałki jak "Colors", "Written On The Walls" czy "Funeral" potwierdzają klasę młodego zespołu, a mnie utwierdzają w przekonaniu, że chłopakom... brakuje dobrego wokalisty oraz charyzmatycznego frontmana w jednym. Co z tego, że aranżacyjnie prezentują się wyśmienicie (zasługa lidera zespołu - Jona Schaffera), skoro wykonawczo jest już gorzej i z takim składem Iced Earth może liczyć tylko na miano heavy metalowego średniaka. Stało się jednak zupełnie inaczej i następny album był tym przełomowym. Jeśli chodzi o debiut to wypada bardzo dobrze, objawiając światu nową, utalentowaną machinę, znaną jako Iced Earth. Płytę polecam przede wszystkim fanom szeroko pojętego heavy metalu, thrashu i amerykańskiego poweru. Warto czasami sięgnąć po ten debiut, w czasach miałkich i rozmamłanych kompozycji, aby poczuć surowość i czystą energię emanującą z muzyki. Udany debiut.
Telperion / [ 23.12.2004 ]
|