Wielkim fanem twórczości zespołu Edguy to ja nie jestem i raczej nie zostanę. Ot lubię od czasu do czasu posłuchać płyty "Mandrake", czy "Hellfire Club". Generalnie w "poważaniu" mam również wszelkie "etykietkowanie" tej kapeli. Nie rusza mnie to zbytnio. Podobnie jak ostatnie krążki tego zespołu. Edguy ostatnio nagrywa płyty, które niezbyt mi podchodzą i w zasadzie ich nie słucham. Miałem przyjemność widzieć ten zespół na żywo jakieś 2-3 razy i muszę przyznać, że show to chłopaki robią niezły.
"Fucking With Fire" to dwupłytowy koncert, który zarejestrowano w Sao Paulo w 2006 roku podczas trasy promującej płytę "Rocket Ride". Troszkę dziwne jest to, że swoją premierę ma dopiero teraz. Przypomnę, że zespół w między czasie wydał kolejną płytę studyjną. Po wszelkiego rodzaju koncertówki sięgam bardzo chętnie i lubię słuchać zespołów w wersji live. Niestety to wydawnictwo nie spełniło moich nadziei w nim pokładanych, a wręcz rozczarowało mnie. Myślę, że wszystko rozbija się o dwie istotne sprawy. Po pierwsze setlista tego koncertu. Mamy tutaj 14 utworów, a wśród nich: "Sacriface", "Lavatory Love Machine", Land Of The Miracles", "Superheroes", "Save Me", "King Of Fools, czy "Fucking With Fire". Jak dla mnie to za dużo smęcenia i przynudzania. Właśnie przez tego typu utwory (ballady, przytulanki i inne stękania) nie mam ochoty słuchać ostatnich albumów Niemców. Za mało grania jak "Out Of Control", czy "Mysteria" - po prostu wolę jakieś konkretne riffy na gitarze i odrobinę przyładowania dźwiękami. Niestety na koncercie takie nagromadzenie wolnych utworów potrafi nieźle zamulić i znudzić. Nic się nie dzieje, "aż chce się wyjść z kina". No cóż... nic na taki obrót sprawy nie poradzę. Drugim argumentem na "nie" jest mix tego koncertu. W którym po prostu wywalono do przodu wokal Sammeta, a instrumenty są schowane z tyłu. Ja tak nie lubię i wolę bardziej zrównoważone proporcje. Brakuje mi też ciężkości w brzmieniu. Gitary brzmią leciuchno, a o perkusji to nawet szkoda gadać. Słabizna z tym dźwiękiem proszę Pana, słabizna.
Oczywiście zespół odgrywa swoje kawałki perfekcyjnie (teraz w studio można wszystko dopieścić), publika dośpiewuje co trzeba i jest dosyć zaangażowana w show. Ale to wszystko nie przekłada się na jakieś większe emocje. Brakuje mi w tym koncercie jakiejś magii. Niby Sammet dwoi się i troi, a w wyobraźni widzę jak biega po całej scenie, ale wszystko wyszło jakoś tak bezpłciowo. Nie wiem... może to nie był dobry czas na wydanie albumu koncertowego? Przecież niedawno (w 2003 roku) dostaliśmy "Burning Down Opera". Może po prostu chłopaki byli w gorszej formie? A może po prostu w szeregi Edguy wdarła się rutyna i koncertowy ogień lekko przygasł? Może już nie potrafią wykrzesać z siebie więcej życia na scenie? Ja tam tego nie wiem i nie zamierzam z tego powodu rozdzierać szat. Zawsze może być tak, że to ja słyszę trochę inaczej. Specjalnie w to nie będę dalej wnikał. Po prostu koncert "Fucking With Fire" zbytnio do mnie nie przemawia i wiem, że nie będę do niego wracał. Jeśli najdzie mnie chęć posłuchać koncertowego Edguy, to na pewno sięgnę po "Burning Down The Opera".
Piotr "gumbyy" Legieć / [ 28.01.2010 ]
|