Edguy tak jak wiele innych kapel przez jakiś czas musiał pozostać w podziemiu zanim jego muzyka została doceniona. Dwie pierwsze płyty zespołu mimo, iż nie były najgorsze, nie znalazły zrozumienia wśród fanów takiej muzyki. W miarę upływu czasu zespołowi wiodło się jednak coraz lepiej, i stopniowo piął się do czołówki melodyjnego grania, by w końcu za sprawą "Mandrake" i "Hellfire Club" potwierdzić ostatecznie swoją klasę. Wielu docenia tylko te dwa wydawnictwa zapominając o "Vain Glory Opera" - płycie przełomowej dla zespołu, od której zaczęła się wędrówka na szczyt.
Nagrywanie tej płyty muzycy Egduy zaczęli bez perkusisty (partie bębnów nagrał Frank Lindenthal) i etatowego basisty, w efekcie czego lider zespołu, Tobias Samet prócz wokalu miał na swojej głowie 4 struny i klawisze. Nie było to jednak wielką przeszkodą, zwłaszcza że w nagraniu zgodzili się wziąć udział Hansi Kurch (Blind Guardian) i Timo Tolkki (Stratovarius), którzy mimo, iż mieli mieć tylko epizodyczne role, ostatecznie wnieśli dużo do całości. Jednak co najważniejsze muzycy wreszcie zdecydowali co naprawdę chcą grać, i ustabilizowali swój styl do melodyjnego heavy/power metalu (poprzednio miotali się od Helloween po... AC/DC), i właśnie ta decyzja pozwoliła im na wypłynięcie na szerokie wody.
Jako, że osobiście wcześniej od Edguy poznałem Avantasie, okładka płyty oraz "Intro (Overture)" kojarzyły mi się właśnie z tymi klimatami. Jest to trochę mylące, ponieważ "Vain Glory Opera" nie ma w sobie nic z epickości ani fantasy, nie jest też koncept albumem. Mimo to zaraz po usłyszeniu rozpędzonego i melodyjnego "Untill we Rise Again", przestałem mieć jakiekolwiek wątpliwości. Następne, trochę cięższe i mniej regularne "How Many Miles" tylko potwierdziło moje wcześniejsze odczucia, co do klasy tego albumu. Kolejna była przepiękna ballada "Scarlet Rose", która okazała się być rozgrzewka przed tym co miało nastąpić, czyli "Out of Control". Ten utwór po prostu wymiata... ma zarówno melodie, jak i klimat, a doskonale ułożone i dopasowane przez Tobiasa fragmenty, które zaśpiewał Hansi Kurch powalają na łopatki. Potem dochodzi świdrujące solo będącego wtedy w szczytowej formie (to czasy "Visions" i "Destiny") Tolkki'ego, i mamy najlepszy kawałek na płycie. Nie dorównują mu ani melodyjne "Walk On Fighting" czy "Fairytale", ani nawet tytułowa "Vain Glory Opera", której wstęp przypomina styl Europe. Właściwą część płyty kończą skłaniająca do refleksji, bardzo filmowa, a w dodatku wykonana tylko przez Tobiasa (tylko śpiew z akompaniamentem klawiszy) ballada "Tommorow", oraz ostry, heavy/thrashowy "No More Foolin". Na samym końcu mamy za to "Hymn" (cover Ultravox), będący dowodem że przy odrobinie inwencji, ze starej muzyki dyskotekowej można zrobić Metal na takim poziomie, żeby ludzie się nie spostrzegli.
Instrumentalnie płyta wykonana jest na niezłym poziomie. Słychać trochę Helloweena, trochę heavy metalowej klasyki, a także własne pomysły Sammeta. Gitary pracują bez zastrzeżeń, solówki nie przeszkadzają, (ale też nie porywają) a odrobinka klawiszy w odpowiednim miejscu dodaje płycie uroku. Podoba mi się perkusja Franka Lindenthala, a dokładnie gra talerzami, jakiej później w Egduy nie uświadczymy. Gościnni muzycy także (jak zawsze zresztą) pokazali klasę, współtworząc najlepszy utwór na płycie, i jednocześnie dając przykład, jak starsi bardziej doświadczeni ludzie mogą pomóc młodym kapelom.
Na koniec ciśnie mi się to o czym wspomniałem na początku: "Vain Glory Opera" jest dla Edguy płytą przełomową; to od niej zaczął się nowy, już stabilny styl grania zespołu, oraz marsz do kariery. Prócz tego album jest po prostu bardzo dobry, i z chęcią cały czas do niego wracam. I nawet jeśli to jeszcze nie ta klasa co "Mandrake", to naprawdę warto się zainteresować tym wydawnictwem. W każdym razie ja polecam.
I.R. / [ 25.01.2005 ]
|