Zaczęło się od nowego kawałka w sieci ("Head Crusher") oraz zapewnień producenta Andy'ego Sneapa, iż nowe dzieło Megadeth będzie utrzymane w old school'owym klimacie, znanym z płyt od "Killing Is My Bussiness"... po "Countdown To Extinction". Już sama informacja, że produkcją ponownie zajmie się ten guru wśród metalowych producentów (a także wioślarz z angielskiego Sabbat), zaostrzyła mi apetyt. Dowiadujemy się również, że Glena Dovera w szeregach Megadeth zmienił Chris Broderick, znany z Jag Panzer oraz Nevemore. Wreszcie, niemal dokładnie rok po wydaniu przez Mtallikę "Death Magnetic", dostajemy odpowiedź od jej ex-członka, który przed paroma laty tak płakał w "Some Kind Of Monster", iż jego projekt jest totalnym niewypałem w porównaniu do Mety... Zostawmy jednak niechlubną przeszłość i przyjrzyjmy się z bliska następcy "United Abominations", który okazał się być sporym sukcesem, jak będzie tym razem?
Pierwszy kawałek i... Deja vu? Zaczyna się tak jak na "So Far So Good... So What", czyli od utworu instrumentalnego. Dave i Chris na przemian raczą nas galopadą melodyjnych solówek, uzupełniających się nawzajem i przechodzących płynnie w speed/thrashowy "This Day We Fight!". Słychać i czuć tu Megadeth z czasów swej największej świetności, w typowej dla siebie stylistyce z początków kariery. Szaleńcze tempo riffów przeplata się z ultra szybkimi solówkami. Mustaine jest w wyśmienitej formie, charczy aż miło, dodając do całości szczyptę metalowego jadu. Jak sam przyznał, inspiracji lirycznej do tego utworu (a także "How The Story Ends"), szukał wśród legend o Sun Zi, autorze starożytnej księgi chińskiej o sztuce wojny, oraz w płomiennym przemówieniu Aragorna do swoich żołnierzy we "Władcy Pierścieni". Chwalmy Pana, że nie było nic o elfach i goblinach... na koniec solówkowy dialog pomiędzy Chrisem i Davem, zresztą bardzo charakterystyczny dla całego albumu i chwila wytchnienia w postaci "44 Minutes", utrzymanym w średnim tempie. Świetny refren i mnóstwo melodii czyni zeń idealnego kandydata na singiel, którym stał się w rzeczywistości. Wraz z "1,320" nadchodzi czas na szaleńczą jazdę bolidem wyposażonym w silnik napędzany nitro, który pędzi na początku utworu by potem nieco zwolnić, aż w końcu na dobre się rozpędzić przy akompaniamencie szybkich jak Kubica solówek. Rudy jegomość nie byłby sobą, gdyby obyło się bez polityki oraz krytycznego spojrzenia na otaczający go świat. W "Bite The Hand", odnosi się do nieco już przebrzmiałego, lecz wciąż aktualnego, globalnego kryzysu. Pod względem muzycznym utwór przypomina mi nieco "Kick The Chair" z "The System Has Failed", z ciekawym przejściem w środku oraz jak zwykle, świetnymi popisami solowymi. Następny w kolejce "Bodies" początkowo nieodparcie przywołuje heavy metalowego ducha z albumu "Countdown To Extinction", by pod koniec przerodzić się w niemal power metalową galopadę dającą konkretny zastrzyk energii. Znowu zwalniamy i w monumentalnym marszu rozpoczyna się "Endgame". Muzycy zapraszają nas do obozów koncentracyjnych, bynajmniej nie w ramach turystycznej wycieczki. Powolny riff, Dave śpiewa o tym jak to ex-prezydent Bush ograniczył swobody obywatelskie jego rodaków i tym samym jedna z najstarszych demokracji na świecie przestaje istnieć, to koniec. Podkręcamy tempo, gitara wyje na alarm, robi się naprawdę ciężko i thrashowo. Znowu zmiana tempa i przemowa Rudego o tym, jak doszło do upadku, przeplatana solówkami obu gentelmanów by w końcu przejść w melancholijny riff oraz ostateczne solo Dave'a. Czas na balladę i tematykę miłosną, do której Mustaine od czasu do czasu powraca. "The Hardest Part Of Letting Go... Sealed With A Kiss", jak sama nazwa wskazuje, podzielony jest na 2 części. Utwór zaczyna się i kończy stonowanym i urokliwym "The Hardest...", w którym pobrzmiewają gitara akustyczna oraz smyczki. Śpiew Dave'a jest przepełniony smutkiem oraz nostalgią, przypomina mi nieco... Axla Rose ;) "Sealed With A Kiss" to środek utworu, dużo bardziej dynamiczny i drapieżny, zarazem bardzo chwytliwy. Chyba się starzeję, gdyż coraz bardziej podobają mi się takie utwory. Sentymentalny nastrój zostaje jednak totalnie zburzony za sprawą "Head Crusher". Jeśli myślicie, że tytuł to metafora to jesteście w błędzie, utwór dosłownie traktuje o rozwalaniu czaszki przy pomocy średniowiecznego narzędzia tortur. Muzyka odzwierciedla warstwę lityczną (lub odwrotnie) i tak o to mamy jeden z najostrzejszych numerów na płycie, przypominający, że thrash wciąż żyje i ma się świetnie. "How The Story Ends" wyróżnia się świetnym riffem przewodnim, chwytliwym refrenem oraz akustycznym solo w środku. Na koniec znów akcent społeczno-polityczny w postaci "The Right To Go Insane". Ciężar utworu doskonale odzwierciedla ciężar egzystencji człowieka żyjącego w nędzy spowodowanej kryzysem. Niezwykle chwytliwy refren oraz przyspieszenie pod koniec zostawiają bardzo dobre wrażenie po wysłuchaniu całego albumu.
Nie chciałbym obstawiać, który utwór zasługuje na miano najlepszego, a który wręcz przeciwnie, ponieważ poziom części składowych albumu jest bardzo wysoki, niezwykle równy. Dzięki świetnej produkcji i spójnym kompozycjom, każdy kawałek jest tu na swoim miejscu i czyni z tej płytki rzecz kompletną. Jak słusznie zauważył jeden z redaktorów tego portalu, nie ma sensu czekać lub na siłę doszukiwać się następcy klasyków, takich jak "Rust In Peace" czy "Master Of Puppets", ponieważ to już historia i trzeba spojrzeć w przyszłość. W przypadku Megadeth, jest ona niezwykle obiecująca. Według mnie "Endgame" sugeruje raczej zatoczenie koła niż koniec zespołu. Mustaine z bagażem doświadczeń z przeszłości, porusza się na doskonale znanym mu terytorium, serwując nam niezwykle świeżą dawkę thrash/speed metalu z elementami heavy, czyli to za co go lubimy i szanujemy. Straciłem nadzieję, że do tego dojdzie ale tak oto mamy 2 wspaniałe albumy pionierów oraz największych tuzów thrash metalu z Kalifornii. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko umrzeć z uśmiechem na ustach.
Mateusz Zaskurski / [ 06.12.2009 ]
|