Pamiętam, że przy ostatnim krążku Megadeth pt. "Untied Abominations", byłem zadowolony. Grupa zagrała świeży i soczysty, nie poddawany niepotrzebnym eksperymentom, heavy n' thrash metal. Oczywiście nie był to krążek wybitny, ale wystarczający by mocno wypatrywać kolejnego. Ten kolejny, już dwunasty w dorobku grupy nazwa się ""Endgame"".
Sam Dave Mustaine w wywiadach przedpremierowych twierdził, że w jego przekonaniu będzie to najlepszy materiał w historii Megadeth. Oczywiście nikt na poważnie takich deklaracji nie przyjmował, ale wystarczy raz zmierzyć się z tym krążkiem by dojść do wniosku, że pomiędzy wypowiedziami Rudego, a zdrowym rozsądkiem pojawia się kompromis.
Wydaje mi się, że najważniejszą cechą "Endgame" jest to, że zespół umiejętnie połączył kilka nowych rozwiązań ze starymi sprawdzonymi patentami. Niejednokrotnie Megadeth daje czadu jak robiła to amerykańska scena thrashowa przed laty, a wszystko to w oparciu o nowe rozwiązania definiujące metal XXI-ego wieku.
"Endgame" rozpoczyna się dość niespodziewanie, od instrumentalnego "Dialectic Chaos". Ten dwu i półminutowy numer to świetna przystawka, która zachęca do dalszej heavy metalowej uczty. Są tutaj rozpędzone wiosła Mustaine'a i Brodericka, które poza głównymi riffami tworzą też coś co ja nazywam "solówkowymi korytarzami" (długie solo gitarowe na motywach riffów), a także i odczuwalnie ciężka perkusja Drovera i standardy basowe LoMenzo.
Pierwszy utwór z wokalem to "This Day We Fight!". Kawałek trochę zaskakuje brzmieniem, ale chyba taki był zamysł zespołu by zrobić go z trochę przybrudzonym, ciężkim i szybkim klimatem. Megadeth gra tutaj jak... Megadeth z czasów narodzin thrashowej Bay Area. Takich numerów będzie jeszcze kilka, ale po tej solidnej dawce heavy/thrash metalu pojawia się jeden z wolniejszych utworów w przekroju całej płyty czyli "44 Minutes". Kawałek to właściwie utrzymany w konwencji ciężkiej ballady. Instrumentalne tło w większości fragmentów przegrywa tutaj z wokalami Mustaine'a. Przy "44 Minutes" odczuć można klasyczną, refrenową konstrukcję z długim finałowym solo gitarowym.
Kilka zapętlonych gitarowych riffów, parę jednostajnych uderzeń w bębny i... jesteśmy w "1,320". Judas'owsko zaczynający się utwór zieje tutaj agresją i zaciętością. Co prawda mało w nim thrashu, ale w moim odczuciu stanowi coś w rodzaju kwintesencji najciekawszych heavy metalowych pomysłów importowanych z Wielkiej Brytanii. Minutę przed jego końcem Drover szaleńczo rozpędza perkusję, a Megadeth rozpoczyna riffowy młyn. W dwóch słowach: mocne zakończenie!
Napięcie kolejnego utworu pt. "Bite The Hand" tworzą przede wszystkim charakterystyczne, ciężkie bębny. W ogóle już w tym momencie płyty można odnieść wrażenie, że Drover wykonał kawał świetnej roboty przy "Endgame". Dawno nie słyszałem tak dobrej perkusji! Z kolei przy "Bodies" swoje "pięć minut" ma LoMenzo, którego linie basowe są bardzo dobrze wyeksponowane. Niemniej kawałek ten nie jest moim faworytem na "Endgame", bo trąci nieco schematycznością i niezrozumiałą naiwnością przy refrenach.
Tytułowy utwór we wstępnych partiach utrzymany jest w powolnym, ciężkim nastroju. Jednak "Endgame" wyraźnie rozkręca się w pewnym momencie, może nie do tej szybkości jak choćby z "This Day We Fight!", ale przyspieszenie zespołu jest aż nadto odczuwalne. I znowu Megadeth udało się wzbudzić we mnie świetne wrażenie jakby dopiero co rodziła się Bay Area.
Słuchając "The Hardest Part Of Letting Go... Sealed With A Kiss" zastanawiam się czy dobrze zrobiłem nazywając "44 Minutes" utworem balladowym. Wszak kawałek następujący po tytułowym "Endgame" zdominowany jest przed delikatne dźwięki, coś idealnego dla wszystkich fanów np. "A Tout Le Monde". Fakt, że gitary Mustaine'a i Brodericka jakoś próbują rozkręcić ten utwór nie zmienia pierwszego wrażenia, spotęgowanego szokiem po wcześniejszych szybkich i ciężkich utworach.
Najbardziej znany z "Endgame", bo udostępniony sporo przed premierą "Head Crusher" w całości albumu stanowi dobrą odpowiedź czemu akurat ten utwór trafił na singla. Szybkie tempo, ciężkie motywy, rozpędzone gitary, mocna perkusja, wyrazisty wokal Mustaine'a i raczej wycofana basówka to jego elementy, które też mogłyby krótko opisać całe "Endgame".
Megadeth na koniec materiału przygotował jeszcze dwa killery. Pierwszy to "How The Story Ends". Ciężki numer z mocnymi riffami i kolejnymi partiami wręcz thrashowej perkusji. Z kolei zamykający album "The Right To Go Insane" będzie chyba moim ulubionym fragmentem "Endgame". Przede wszystkim świetne wrażenie tworzy tutaj basowe wejście LoMenzo. Sam główny riff tego utworu to nic innego jak młyn inspirowany słowem klucz dla tego krążka czyli Bay Area. Megadeth jeszcze przy tym utworze kilkukrotnie wahluje nastrojem, ale jego końcówka to instrumentalne szaleństwo jak przy "1,320".
Bez wątpienia jedenaście utworów, które tworzą "Endgame" to obowiązkowa rzecz dla każdego fana heavy i thrash metalu. Nie wydaje mi się by którykolwiek z nich urósł do rangi takich utworów jak np. "Hangar 18" czy "Symphony Of Destruction", ale chyba tym co decyduje o mocy nowego Megadeth jest właśnie spójność i klimat płyty.
"Endgame" to coś w rodzaju spoiwa pomiędzy starą szkołą z Kalifornii, a nowymi czasami. Warto przy tym dodać, że naprawdę przyzwoitego spoiwa.
Robert Bronson / [ 19.11.2009 ]
|