Po trasie promującej świetny skądinąd "Low" Testament... rozpadł się... Greg Christian zajął się projektem o nazwie Falnge, James Murphy poświecił się karierze solowej, natomiast Eric, Chuck i Cris Kontos (jedynie krótki epizod w ekipie z Kalifornii) utworzyli kapelę o nazwie Dog Faced Gods (nawiazanie do jednego z kawałków z "Low"). Grupa ta jednak bardzo szybko rozpadła się ze względu na nieporozumienia między chłopakami. Niedługo potem gruchnęła wiadomość o... reaktywacji Testament! Ze starego zestawu pozostał jedynie Billy i Peterson. Ponadto, po wielu latach powrócił do składu Derrick Ramirez pamiętający jeszcze czasy Legacy. Drugim wiosłem zajął się Glen Alvelais, znany z "Return To Apocalipic City", a za garami siadł nie byle kto, bo Gene Hoglan, jedynie jako muzyk sesyjny. W takim oto składzie Testament zawitał do Driftwood Studios, aby nagrać nowy materiał. Za pokrętłami czuwał Daniel Bergstrand. Płyta ujrzała światło dzienne 1 czerwca 1997 roku i otrzymała bardzo sugestywny tytuł - "Demonic".
Bardzo podoba mi się okładka tego krążka. Głowa nabita gwoździami - cóż, trzeba przyznać, że robi spore wrażenie. Muzyka zaprezentowana przez Erica i spółkę przeszła kolejna metamorfozę. Już na "Low" chłopaki ukazali swoje fascynacje death metalem, tutaj poszli o krok dalej... "Demonic" była zdecydowanie najbrutalniejszą jak do tej pory płytą Testament. Chuck praktycznie przez cały czas używa growlingu, ponadto ten materiał jest po prostu masakrycznie ciężki, wbijający w podłoże. Aż trudno uwierzyć, że to ten sam band, który nagrał "The Ritual". Jednak mimo tej mocy krążkowi czegoś brakuje... Nie wiem dokładnie o co mi chodzi, ale po prostu kompozycje nie trafiają do mnie tak, jak na innych albumach Kalifornijczyków. Owszem mamy tu urywające łeb killery, ale większość numerów jest dobra... i nic poza tym... po prostu. Na pewno brakuje mi tu świetnych solówek.
Na krążku znajdziemy 11 kompozycji plus bonus w postaci coveru Judas Priest - "Rapid Fire". Zaczynamy od odliczania... 10... 9... 8... 7.... jak można się domyśleć zacinamy się na szósteczce... Nagle włazi walcowaty riff "Demonic Refusual". To bardzo dobry kawałek, jeden z większych plusów tej płyty... Najlepsza na albumie jest jednak moim zdaniem dwójka - "The Burning Times". Kapitalne riffy, wszechogarniająca brutalność i smaczki - świetna klimatyczna wstawka około trzeciej minuty - super! Bardzo podoba mi się także miejscami rozpędzony, miejscami niepokojący "Jun-Jun". Warto zwrócić uwagę na nieco wolniejszy, klimatyczny "Hatred's Rise". Solówki właśnie do tego kawałka lubię na tym albumie najbardziej.
"Demonic" to dobra, a miejscami nawet bardzo dobra płyta. Album z pewnością ma momenty, ale jako całość nie urywa głowy. Brakuje mi tu tej iskry znanej z większości krążków chłopaków. Niemniej bardzo przyjemnie słucha się tego materiału i można go śmiało polecić każdemu...
Venom / [ 24.03.2009 ]
|