Po niezwykłym sukcesie dwóch pierwszych płyt, Testament stał się kapelą znaną na całym świecie. Krytycy nie mogli się nachwalić najnowszego dzieła Kalifornijczyków - "The New Order". Podkreślali, że zespół rozwija się, idzie we właściwym kierunku. Fani tłumnie przychodzili na koncerty. Grupa wybierała się na trasę z najlepszymi - Megadeth, Judas Priest, Anthrax czy Voivod. Występowała przed tłumami na największych festiwalach - m.in. na Monsters Of Rock. Czas jednak płynął nieubłaganie a fani domagali się nowej płyty. Wreszcie ku radości wszystkich maniaków thrashowego szaleństwa świat obiegła wiadomość, ze Eric i spółka weszli do studia w celu nagrania nowego materiału. Prace nad krążkiem nie trwały długo i jeszcze w 1989 roku album o wdzięcznej nazwie "Practice What You Preach" wylądował na półkach sklepów.
Pierwszą rzeczą przykuwającą uwagę potencjalnego klienta-słuchacza jest szata graficzna, a ta jest moim zdaniem rewelacyjna. - zdecydowanie najlepsza spośród wszystkich dzieł piątki Kalifornijczyków. Samą muzykę fani przyjęli natomiast z mieszanymi uczuciami. Była zdecydowani bardziej melodyjna niż na wcześniejszych krążkach, co nie wszystkim się podobało. Niemniej jednak był to nadal kopiący prosto w dupsko thrash metal. Bardzo szybko ludzie zaczęli się do niej przekonywać i szaleć przy nowych kawałkach na koncertach. Niespodziewanie album odniósł w stosunkowo krótkim czasie dość pokaźny sukces komercyjny - sprzedał się w liczbie 400 000 egzemplarzy. Eric i spółka po raz kolejny wprowadzili pewne novum, a mianowicie balladę. Poza tym nie zabrakło rzeczy znanych z poprzednich płyt, jak choćby utwór instrumentalny (tym razem tylko jeden). Chłopaki nie powtórzyli za to eksperymentu z coverem. O ile na "The New Order" przerobili numer "Nobody's Fault" Aerosmith, o tyle tutaj wszystkie kawałki zostały napisane tylko i wyłącznie przez Testament.
Na krążku znajdujemy dziesięć kompozycji. Naprawdę wszystkie są świetne. Na szczególna uwagę zasługuje jednak moim zdaniem pięć. Album otwiera utwór tytułowy - jeden z najlepszych numerów w długiej karierze Erica i spółki. Co tu druzo pisać. Po prostu miazga. "Practice What You Preach" jest zawsze obowiązkową pozycją na koncertach. Zaczyna się dość leniwie ale bardzo szybko nabiera tempa. Jest niesamowicie połamany, skoczny. No i jeszcze ta solówka Alexa... Świetny jest także "Time Is Coming". Bardzo podoba mi się tu refren zaśpiewany na kilka głosów. Z kolei "Sins Of Omission" zaczyna się wstępem rodem z "Rockiego" ;) Skolnick bawi się gitara a później włazi ten niesamowity riff. Głowa sama nabiera prędkości... Ósemka to pierwsza w historii zespołu ballada o nazwie... po prostu "The Ballad". Kawałek naprawdę łapie za serducho. Mamy tu różne smaczki w postaci akustyków, wolnej płaczliwej solówki. Gdzieś koło szóstej minuty przebudza się Louie i kawałek nabiera tempa - świetna rzecz. Album kończy instrumental o nazwie "Confusion Fusion". Jest trochę dziwny i pokręcony, niemniej bardzo przyjemnie się tego słucha.
"Practice What You Preach" to znakomita płyta. Mimo, ze jest zdecydowanie bardziej melodyjna niż poprzednie dwa wydawnictwa Kalifornijczyków, jest to dalej thrash metal i to thrash metal na najwyższym poziomie. Każdy szanujący fan ciężkich brzmień powinien mieć ją w swojej kolekcji.
Venom / [ 09.11.2007 ]
|