01. Children of the Next Level 02. WWIII 03. Dream Deceiver 04. Night of the Witch 05. City of Angels 06. Ishtar's Gate 07. Symptoms 08. False Prophet 09. The Healers 10. Code of Hammurabi 11. Curse of Osiris 12. Catacombs
Trzynasta (chyba, że odliczymy "First Strike Still Deadly" to wtedy 12) studyjna płyta zespołu Testament otrzymała tytuł "Titans of Creation" i na sklepowe półki trafiła na początku kwietnia 2020 roku. Dłuższą chwilę oczekiwanie na nowy materiał Amerykanów trwało, bo poprzedni krążek ("Brotherhood of the Snake") miał premierę w 2016 roku. Zatem cóż nowego przynosi nam ten nowy krążek?
W zasadzie to... nic. Thrash metal według Testament został zdefiniowany już dawno temu, a ostatnie albumy pokazują jego dojrzałą formę. Nie ma tutaj mowy o szaleństwach młodości czy innych odjazdach. Ta płyta jest przygotowana według starej receptury i z tych samych składników. Mamy utwory napakowane charakterystycznymi riffami i skrzącymi solówkami. Wiadomo, tandem Skolnick & Peterson i w zasadzie wszystko jasne. Do tego sekcja napędza całość w perfekcyjny sposób. Hoglan jak zwykle daje ognia w ten swój majestatyczny sposób (rozpieszczając przejściami), a DiGiorgio też wiadomo - klasa światowa. Co ciekawe na najnowszej produkcji bardzo fajnie w miksie słychać właśnie bas. Mamy dużo więcej tego instrumentu niż na wcześniejszych krążkach. Ja bardzo lubię takie rozwiązanie, więc jak najbardziej pasuje mi i to.
Poszczególne utwory są dosyć rozbudowane (jak to u Testament) i trochę czasu zajmuje, żeby je poznać. Dodatkowo na albumie wciśnięto ponad 58 minut muzyki, więc jest czego słuchać. Kawałki pędzą w swoim tempie - momentami ciut szybciej ("WWIII" czy "The Healers"), momentami bardziej czadowo ("Night of the Witch", "Children Of The Next Level"), a chwilami wolniej ("City of Angels", "Symptoms"), by nawet uraczyć blackowym odjazdem w "Curse of Osiris". Nudy nie ma, bo w każdym kolejnym numerze mam jakieś mniejsze lub większe przyjemności. A to świetny riff, a to kapitalny refren, a to odjechane solo. Fajnie orientalny klimat ma "Ishtar's Gate", a już podsumowując te wszystkie atrakcje, to album kończymy instrumentalnym "Catacombs".
Osobne zdanie zostawiłem sobie na omówienie wokali jakimi raczy nas Chuck Billy. Mamy ukłon dla fanów starszych płyt - "Night of the Witch" to piękny klimat tych krążków. Na całym albumie frontman sili się na przeróżne środki wyrazu - oprócz klasycznego dla siebie growlowania, mamy sporo czystych partii (refreny w "Dream Deceiver" czy "Ishtar's Gate") i w obrębie jednej kompozycji płynnie zmienia sposób śpiewu. To oczywiście ubarwia te numery i dodaje im szyku. Nie ma nudy w wokalach, zresztą jak i w samej muzyce. A w "Curse of Osiris" swoje trzy blackowe grosze wrzuca Eric Peterson.
Płyta jest poprawnie poprawna i chyba nikt nie spodziewał się jakiegokolwiek eksperymentu. Testament to uznana firma, swoją muzykę określiła wiele albumów temu i teraz nagrywa kolejne bez jakiejkolwiek spiny. A jak "Titans of Creation" wypada w porównaniu do "Brotherhood of the Snake"? Myślę, że ciut więcej na niej się dzieje i poszczególne utwory otrzymały więcej różnorodności. Może to też być efekt "świeżości" i to wrażenie może minąć z czasem. Jak wspomniałem na wstępie - poprzedni album ma już cztery lata. Na pewno "Dark Roots of Earth" siadł mi bardziej, to bez dwóch zdań. A w porównaniu do "The Formation of Damnation" postawiłbym na remis i chyba to jest odpowiednie podsumowanie tego "pojedynku" ostatnich czterech albumów.
"Titans of Creation" to dobry album, typowy dla Testamentu obecnych czasów. Napakowany świetnymi riffami i solówkami, z sekcją, która to pcha wszystko do przodu. Do tego Chuck Billy, który sporo dokłada z wątroby. Nie jest to wybitny krążek i jakieś wiekopomne dzieło, ale dobra pozycja, która na pewno nie będzie się kurzyła u mnie na półce.