Początek lat 80-tych. Bębniarz rodem z Los Angeles - Louie Clemente wyruszył do San Francisco w poszukiwaniu muzyków do własnej kapeli. Wkrótce poznał gitarzystę - niejakiego Erica Petersona i jego kuzyna Derrika Ramireza - który również pałał się pobrząkiwaniem na wiośle. Wkrótce skład kapeli uzupełnili wokalista Steave Sousa i basista Greg Christian i ta oto zgraja przybrała nazwę Legacy. Powyższy skład nie utrzymał się jednak długo. Ramireza, mającego kłopoty z dziewczyna zastąpił Alex Skolnick, a po niespodziewanej rezygnacji Clemente, za garami stanął na krótko niejaki Mike Ronchette.
Taki oto zestaw nagrał pierwsze demo z czterema utworami - "Burnt Offerings", "Reign Of Terror", "Alone In The Dark" i "Raging Waters". Wkrótce Louie powrócił do kapeli. Grupa zaczęła koncertować w Bay Area i już przymierzała się do nagrania pełnego albumu, gdy pojawiły się kolejne kłopoty. Sousa skusił się na wakat krzykacza w Exodus. Szybko jednak znaleziono mu następcę - dwumetrowego Indianina - Chucka Billy'ego. Wkrótce formacja weszła do studia w Nowym Yorku, by pod skrzydłami wytwórni Atlantic Records nagrać swoja debiutancką płytę. Już w czasie pracy nad nowym materiałem pojawiły się kolejne problemy. Otóż istniała już grupa o nazwie Legacy i Peterson i spółka musieli się przechrzcić na Testament. Po tygodniach ciężkiej pracy wreszcie 13 kwietnia 1987 roku krążek o nazwie... a jakże, "The Legacy" ujrzał światło dzienne.
Co ja mogę napisać o tej płycie? To jedna z najlepszych rzeczy jakie w życiu słyszałem i chyba najlepszy obok "Kill'em All" debiut w dziejach ogólnie pojętego metalu. Może produkcja nawet jak na lata osiemdziesiąte nie powala. Może Billy nie nabrał jeszcze maniery znanej z późniejszych płyt, nie ma tego ryku który za każdym razem rozwala mnie na drobne części, niemniej jednak każdy kawałek po prostu powala. Jest to chyba najbardziej spójne i najrówniejsze dzieło Testament. Nie ma tu jeszcze zabawy w jakieś ballady czy instrumentalne. Jest szybko, ostro i do przodu. To jest po prostu najczystszej próby kopiący prosto w zęby thrash metal.
Na płycie znajdujemy dziewięć kawałków. Eric i spółka zrezygnowali z "Reign Of Terror", którego można posłuchać jedynie na demie. Nie mam pojęcia dlaczego - dla mnie to jeden z najlepszych numerów Testament. Nie mamy jednak prawa narzekać. Album nie ma naprawdę słabych punktów. Wszystkie utwory są świetne. Zaczynamy od mocnego uderzenia - "Over The Wall" - świetne riffy okraszone solówkowym pojedynkiem Peterson - Skolnick - po prostu cudo. Dalej nie jest jednak wcale gorzej. "The Haunting" niemal urywa głowę. Warto tu zwrócić uwagę na prześliczne solo Alexa. "Burnt Offerings" to jeden z bardziej nastrojowych numerów na albumie . Intro do tego kawałka to prawdziwe mistrzostwo świata. Szósteczka czyli "First Strike Is Deadly" to już prawdziwy walec. Tutaj nie ma już miejsca na żadne smaczki może poza solówką, która, tu norma, zwala z nóg. Najlepszy na płycie jest moim zdaniem "Alone In The Dark" - mój ulubiony kawałek Testament. Już na sam początek włazi Skolnick a później jest tylko lepiej. Świetnie, szczególnie w refrenach spisał się tu Chuck... KLASA. Album kończy równie znakomite "Apocalyptic City". Tutaj znowu zaczyna się bardzo spokojnie, ale w miarę upływu czasu utwór nabiera tempa. Jak zawsze popis daje tu para gitarzystów.
"The Legacy" to genialna płyta, przez wielu fanów uznawana za najlepszą w całej dyskografii Testament Krążek już siedem lat leży na mojej półce i ani trochę mi się nie znudził i pewnie nie znudzi się już nigdy. Takie kawałki jak "Over The Wall", "Burnt Offerings" czy "Alone In The Dark" na zawsze pozostaną klasyką ciężkich brzmień.
Venom / [ 10.07.2007 ]
|