Tylko rok, po wydaniu debiutanckiego albumu, Metallica kazała czekać swoim fanom na kolejny krążek (może dlatego, że część materiału skomponowana została jeszcze przed "Kill' Em All"?). Niestety tradycja ta nigdy już nie była kontynuowana. W każdym bądź razie na "Ride The Lightning" słychać wyraźnie, że młody zespół z Kalifornii postanowił kontynuować wcześniej obraną ścieżkę. Nie jest to jakaś wtórność i powtarzanie się, gdyż płyta różni się od poprzedniej. Chodzi tutaj ogólnie o styl granej muzyki. Mowa oczywiście o thrash metalu. Na albumie tym nie ma już młodzieńczej, nastoletniej wręcz, spontaniczności znanej z poprzedniej produkcji. "Ride The Lightning" jest płytą dojrzalszą, bardziej przemyślaną i spójną (również, jeśli chodzi o warstwę tekstową).
Warto tutaj również wspomnieć, że na albumie tym o mało co nie zabrakło Hetfielda jako wokalisty, gdyż uznał, że jego możliwości wokalne nie są zbyt wysokie (miał wtedy rację!). Propozycję dostał J. Bush, ale odmówił (teraz zapewne pluje sobie w brodę, dlatego jak otrzymał propozycję od Anthrax to już nie popełnił więcej takiego błędu). Koniec końców, Hetfield zaśpiewał i w sumie dobrze się stało, bo obecnie nie można nic mu zarzucić jako wokaliście.
Płytę otwiera spokojne, słodkie wręcz intro przechodzące nagle w thrashowy łomot. Mowa oczywiście o "Fight Fire With Fire". Poza wstępem w utworze tym nie ma miejsca na jakieś smaczki, klimaciki i tym podobne. Przez cały czas powala nas nieprzenikniona ściana dźwięku wydobywana z gitar i wokalista wypluwający z siebie pojedyncze sylaby. Następny jest "Ride The Lightning", utwór współkomponowany jeszcze przez Mustaine'a. Rozpoczyna się łatwym do rozpoznania motywem (w którym dostrzec można fajną współpracę basu z gitarą - nie żadne mistrzostwo świata, ale nieźle się tego słucha). Cały utwór okraszony jest całkiem niezłą solówką (no tak, Mustaine). Następny w kolejności jest "For Whom The Bell Tolls". Tutaj słuchacz witany jest ponurym dźwiękiem dzwonów i basowym motywem (granym na "kaczce"), który zna na pamięć każdy, kto mieni się być fanem grupy. Utwór jak na mój gust ma trochę przydługie zakończenie (łapię się na tym, że często przełączam go zakończeniu właśnie). Czwartym kawałkiem na płycie jest "Fade To Black". Pierwsza ballada Metalliki, opierająca się na czterech podstawowych akordach gitarowych. James próbuje tutaj nawet ładnie śpiewać. Do poziomu osiągniętego stosunkowo niedawno jednak jeszcze mu daleko. Jak przystało na tamte czasy ballada po dwóch zwrotkach balladą być przestaje. I dobrze. Następne są chyba najmniej charakterystyczne utwory w dorobku Metalliki. Chodzi tutaj o "Escape" i "Trapped Under Ice". Jako ciekawostkę można tutaj podać, że Metallica drugi z tych utworów zagrała na żywo w tym roku podczas swojej "milenijnej" (a raczej pseudomilenijnej) trasy. Zrobili to podobno na usilne prośby jakiegoś przyjaciela (ja gdybym miał tyle szczęścia i mógł wpływać na to, co zagra Metallica wybrałbym "Dyers Eve", bo ciekaw jestem ile w tym utworze jest prawdziwej gry, a ile obróbki dźwięku - no, ale to temat na inną recenzję). Przedostatni na płycie jest "Creeping Death". Typowo koncertowy utwór z fragmentem nadającym się do pokrzyczenia przez fanów. No i na koniec rarytas, czyli "Call Of Ktulu". Drugi instrumentalny utwór w dorobku zespołu. Bardzo monumentalny, rozbudowany, wręcz symfoniczny. Rozwija się bardzo spokojnie, powoli, słuchacz przyzwyczajany jest do coraz mocniejszych dźwięków. Potem mamy znowu powrót do początkowych motywów, a w końcu słyszymy kotły i mocne zakończenie.
Druga płyta w dorobku Metalliki pokazała, że zespół ten stać na coraz więcej, że rozwija się w dobrym kierunku (jeszcze) i gra coraz lepiej. Nic dziwnego, że następny był genialny "Master Of Puppets".
Maciej P. / [ 12.09.2003 ]
|