Mniej więcej rok po tym kiedy Roger Waters nagrał ostatni album pod szyldem Pink Floyd, w Ottawie powstała grupa, która wkrótce miała sporo namieszać na heavy n' thrash metalowej scenie. Jej założycielem, mózgiem i aortą był pan o nazwisku, a jakże, Waters, ale o wiele mniej grzeczny aniżeli i tak słynący z niepokornego charakteru symbol Floydów. Kanadyjski zespół ochrzczono jako Annihilator. Przez dwie i pół dekady istnienia bandu Jeffa Watersa, poza wydaniem dwunastu studyjnych albumów i zagraniem niezliczonej ilości koncertów, wyodrębniła się jedna zmienna podsumowująca charakter grupy: Waters i jego skład. Przez szeregi Annihilator przewinęło się już około trzydziestu muzyków, których Waters bez zbędnych emocji angażował i wywalał. W tym szaleństwie pojawiła się metoda bowiem Annihilator przez ten okres zdążył urosnąć do miana jednego z najbardziej wpływowych zespołów w metalu. W 2010 roku zespół po trzyletniej przerwie powrócił z nowym materiałem.
Nie posiadający tytułu następca krążka "Metal" z 2007 roku jest pierwszym albumem, który został wydany pod skrzydłami Earache Records. Będzie to słychać w brzmieniu, ale o tym w innej części recenzji. Wszak warto zająć się samą konstrukcją krążka, która rozłożona jest na dziesięć utworów, z czego dziewięć to autorskie pomysły Watersa (dziesiąty "Romeo Delight" to cover Van Halena). Trudniej sztuki komponowania liznął też nieco Dave Padden, a linie perkusyjne dograł niejaki Ryan Ahoff, pałker współpracujący z grupą od niepamiętnych czasów sięgających 2008 roku. Trzynasty studyjny album Annihilator to materiał przede wszystkim dla fanów metalowych wioseł bowiem bogaty jest w całe mnóstwo świetnych riffów i solówek. Zwracam uwagę szczególnie na ten drugi aspekt, bo o ile techniczny kunszt Watersa pod kątem zabójczych i ciętych riffów powinni znać wszyscy fani ciężkich brzmień, to wepchnięte pod nie na dużej szybkości liczne solówki wgniatają w ziemię, a ich ilość robi wrażenie. Waters się chyba nie starzeje, a jego paluszki pewnie byłyby w stanie zadowolić niejedną szparkę między strunami. To jednak nie wszystko bowiem nowy album Annihilator obfituje w liczne wariacje, szarpanie strun bez aranżów czy jakieś szalone wykończenia. Panowie gitarzyści nieźle dali czadu! Tym samym trochę w tym wszystkim z tyłu pozostaje perkusja Ahoffa, ale pewnie i tak miało być. Przekaz nowego Annihilatora jest prosty: napierdalać! Wyłączając pierwszy, trochę przedłużony (ale nie nużący!) utwór, krążek wypełniają dosadne i soczyste petardy. Tu i ówdzie Annihilatorzy zwolnili i wprowadzili jakiś stopień komplikacji objawiający się niespodziewanym zerwaniem szybkiego brzmienia i skupieniem się na ciężkości, ale to wszystko będzie miodem na uszy fanów strudzonych w poszukiwaniu klasycznego thrash metalowego krążka. Ok, nowy Annihilator miewa też fragmenty rozluźniające dosadną i bezpośrednią konstrukcję. Chodzi mi o motywy kiedy riffy niebezpiecznie robią się miękkie i podchodzą pod new tonowe brzmienie (szczególnie jest to słyszalne - co oczywiste - w coverze Van Halena), ale na szczęście nie jest ich zbyt wiele. Ostatnią kwestią, o której chciałbym napisać jest brzmienie krążka. Wszak trzynasty studyjniak grupy brzmi jakby był wyjęty z połowy lat 90-tych, a może nawet i wcześniej? Toż tu i ówdzie słychać linie z "Never, Neverland" czy "King Of The Kill" (wyobraźnia pracuje, ale jeśli się ma taki materiał przed uszami to inaczej być nie może). Efekt przybrudzonego, trochę zakurzonego brzmienia pewnie jest wynikiem skutecznej współpracy Watersa z maniakami z Earache słynącymi z takich pomysłów. Co by nie pisać: brzmi rewelacyjnie.
Moja konkluzja jest taka, że jeśli w metalu nic już się nie da wymyślić to przynajmniej można go genialne zagrać. Oni są zajebiści. Waters z Padden'em na barykady, ludzie na koncerty.
Robert Bronson / [ 20.06.2010 ]
|