Paradise Lost to zespół, który swoją renomę zdobył już bardzo dawno temu. To na swój sposób wyjątkowa kapela - wystarczy wspomnieć, iż w jej historii zmieniano tylko... perkusistę. Czterech gości od 1988 roku wspólnie jedzie na tym wózku. Nieźle, prawda? Do tego dokładamy ich muzyczną wyobraźnię - zaczęli od death/doom metalu, poprzez gotyk do elektroniki i z powrotem. Można? Można!
Najnowsza płyta otrzymała tytuł "Obsidian" i swoją premierę miała w połowie maja. Album zakupiłem blisko premiery, posłuchałem i odłożyłem na półkę. Jakoś nie miałem "nastroju" na takie granie. Kilka miesięcy upłynęło, a ja cały czas miałem w głowie ten album do posłuchania. No i w końcu odpaliłem i wsiąkłem na całego. Kilka kolejnych dni krążek kręcił się w moim odtwarzaczu. No i co tam ciekawego usłyszałem? Zapraszam!
Po świetnym albumie "The Plague Within" i bardzo dobrym "Medusa" (od razu zaznaczam, że elektroniczna część dyskografii mi nie podchodzi) brałem pod uwagę lekki spadek formy. Wiecie, zespół zaczyna kombinować jak podtrzymać taką dobrą passę i "gdzieś tam, coś tam" nie działa jak należy. Ale nie w przypadku Paradise Lost. Najsmutniejsi Panowie w Anglii po raz kolejny zrobili po prostu swoje. Bez oglądania się na cokolwiek, bez większej "napinki", po prostu nagrali kolejny materiał. Bez większego kombinowania po prostu wyłożyli co im w tych czarnych sercach gra.
"Obsidian" to pełen kontrastów krążek, wypełniony jednak po brzegi bardzo dobrą muzyką. Zapytacie jakie kontrasty? A proszę: mamy tutaj perfekcyjnie połączoną lekkość z ciężarem, delikatność z brutalnością, klimat z łomotem. Pierwszy przykład z brzegu to otwierający płytę "Darker Thoughts", gdzie leciuteńkie, wręcz zwiewne smyczki na początku zostają przełamane wulgarnymi growlami. Na całej płycie mamy zresztą wszystkie oblicza Paradise Lost: death metalowe wtręty, górujący nad wszystkim gotycki klimat, mamy też elektroniczne nawiązania do płyt ze środkowego okresu twórczości. A i nie zapominajmy też o doomowych odjazdach. Dla każdego coś dobrego, a jednocześnie ten materiał jest niesamowicie spójny i jednorodny. Genialnie poskładane te wszystkie składniki, ale to już specjalność zakładu.
Wiadomo, że Paradise Lost to Mistrzowie melancholii, smutku i czarnego nastroju. Nie zawiedli i tym razem i te wszystkie elementy wlali w nasze serca bez mrugnięcia okiem. Na te jakże ciężkie czasy - jak znalazł. Posłuchajcie taki "Fall from Grace" - doomowe granie z charakterystycznie smętnie tkaną melodią i klimatem niepokoju. Normalnie aż chce się (nie)żyć. Lubię to! Czy też te pięknie melancholijne smyczki w "Ending Days"... mmm... klasa. Dużo jest takich momentów, ale przecież za to kochamy Paradise Lost, prawda?
Nie samym smutkiem i dołem ta płyta stoi - mamy też ładny ukłon dla lat osiemdziesiątych. Tu króluje "Ghost" z nawiązaniem do muzycznej szkoły z pod znaku The Sisters of Mercy - fani zimnofalowego grania na pewno z przyjemnością poczują odrobinę lodu na sercu. Zresztą Paradise Lost bez wstydu zerka również w swoje największe dzieła, bo na przykład początek "The Devil Embraced" pięknie przecież nawiązuje do "Enchantment". Czy "Forsaken", który mocno pachnie "Draconian Times". Więcej doomu? Proszę bardzo - "Ravenghast".
Muzycznie jest bardzo dobrze. Kapitalnie ten materiał brzmi, wręcz kryształowo. Świetna ekspozycja basu i przepyszne solówki. Holmes oczywiście w doskonałej formie i w pełnym spektrum swoich umiejętności - od growli, po klimatyczny śpiew. "Obsidian" to bardzo czarna płyta, mnóstwo na niej melancholii i konkretnego doła. Nie ma zlituj i nie będzie. W końcu to Paradise Lost, Panowie o czarnych sercach (stąd pewno tytuł albumu) przepełnionych melancholią. Nie ma nadziei, nie ma niczego... Jeno smutek i nostalgia.