Do Nightwisha od zawsze miałam mieszane uczucia. Czasem porywał, czasem męczył i notorycznie kojarzył się z romantycznymi "mrocznymi" nastoletnimi blogerkami. Natomiast na okoliczność dwóch płyt studyjnych z Anette Olzon trochę zmieniłam perspektywę, popatrzyłam (i posłuchałam) od nowa.
Osobiście wierzę, że atmosferę panującą w zespole podczas pracy nad płytą słychać w gotowym nagraniu. Tak więc na Imaginaerum jest dobra współpraca, wszyscy członkowie zespołu oraz pięciuset gości realizują jedną wizję. Jest to oczywiście wizja Tuomasa Holopainena, który tym razem tworzy filmowo-teatralny baśniowy świat wyobraźni. Niestety w tym miejscu trzeba sobie zadać pytanie, czy chcemy żeby Nightwish był zespołem metalowym, czy studiem komponującym soundtracki. Akurat nagrywanie Imaginaerum to wyjątkowa sytuacja, bo te same tematy miały stać się częścią i płyty studyjnej, i filmu muzycznego pod tym samym tytułem. Niemniej jednak to i tak częsty grzech zespołów symfoniczno-metalowych, że nagrywają albumy na których są orkiestry, chóry, kwiatki, a metal gdzieś się utlenia, bo w produkcji nie wystarcza miejsca na uwypuklenie ścieżek podstawowych instrumentów. Od czasów "Wishmastera" zespół wytracił dobrą mocną perkusję. Gra ten sam Jukka Nevalainen, ale jakby zredukowano mu etat z prowadzenia płyty pod względem rytmicznym do wybijania klika.
Przy tak dużym odejściu od zwykłej metalowej produkcji zespół mógł sobie pozwolić na zabawę z gatunkami, tak więc mamy smooth jazzowe "Slow, Love, Slow", folkowe "I Want My Tears Back" oraz renesansowe "Turn Loose The Mermaids" (taki Blackmore's Night-Wish, pozwolę sobie zażartować). Wszystkie te eksperymenty są udane, podobnie jak dobrze sprawdzają się skoczne motywy w kilku innych kawałkach. Anette wnosi do zespołu dużo wdzięku i życia, mimo że nie ma klasycznie szkolonego głosu, a może właśnie dlatego. Ona i Marco Hietala tworzą też fajny duet wokalny. Jak do tej pory ze wszystkich odsłon Nightwisha taki klimat odpowiada mi najbardziej, jeśli chodzi o poszczególne kawałki. Czasami jednak podczas słuchania tej płyty zaczyna brakować mi brzmienia zespołu jako takiego, a muzyczne baśnie ("Scaretale", "Arabesque") za bardzo kojarzą się z teatrem dla dzieci.
Płyta kończy się kilkunastominutową kompozycją złożoną z pozbawionych wyrazu chórków i koszmarnie nudnej melorecytacji, szumnie nazwaną "Song Of Myself". To już drugie nawiązanie do poety Walta Whitmana. Postać nazwiskiem "Tom Whitman" to również filmowe alter ego Tuomasa w Imaginaerum. Niestety moim skromnym zdaniem "filologa z wykształcenia" tekściarstwo kompozytora Holopainena od poezji amerykańskiego wieszcza dzieli kilka lig i to wysokie mniemanie o sobie lidera Nightwish zaczyna już drażnić. Na deser jest symfoniczny instrumentalny medley tematów z całej płyty, tak samo ładny jak i zbędny, w związku z czym płyty słucham najczęściej "bez dwóch ostatnich". Żywy ale też odprężający "Last Ride Of The Day" jest wystarczająco dobrym zakończeniem.
Podsumowując: za dużo wszystkiego, za mało sekcji rytmicznej. Anette jest urocza i wszystkiego jej dobrego na nowej drodze życia, bo nie zasłużyła na te wszystkie zniewagi od starych fanów. Marco niech śpiewa jak najwięcej, bo ma charyzmę i potrafi dodać do kawałków trochę potrzebnego ciężaru. I gdyby tylko ktoś mógł delikatnie wytłumaczyć Tuomasowi Holopainenowi, że nie jest Waltem Whitmanem, Timem Burtonem ani Jackiem Sparrowem, to byłoby lepiej dla nas wszystkich.
Lucy / [ 23.09.2013 ]
|