"Coat Of Arms" to już piąta płyta studyjna w dyskografii Sabaton. Zespół powrócił do prostszych form i krótszych numerów. Nie ma tutaj mowy o koncept albumie jak na "The Art Of War", a 10 numerów trwa niespełna 40 minut. Z Sabaton jest pewien "problem" i o tym jeszcze będzie słówko pod koniec recenzji. Teraz zajmijmy się zawartością "Coat Of Arms".
Zaskoczenia nie ma nawet w najmniejszym stopniu... ale chyba nikt tak naprawdę na to nie liczył, prawda? Sabaton jaki jest to już wszyscy wiedzą, wystarczy posłuchać którejkolwiek ze wcześniejszych płyt. Sporo melodyjnego grania, klawiszowych wstawek i charakterystyczny wokal Brodena. No i oczywiście wojenne teksty, które opisują gorzkie historie z całego świata. Zespół konsekwentnie kroczy swoją ścieżką i jak słychać nie zamierza z niej zboczyć ani na cantymetr. Oczywiście nie jest to granie na zasadzie "kopiuj i wklej", gdyż zespół rozwija się nawet w tak ograniczonych przez siebie ramkach. Od poprzedniej płyty zwiększyła się rola klawiszy w tym graniu i na "Coat Of Arms" jest to kontynuowane. Akurat dla mnie to jest lekki minus, bo wolę tą gitarową "zadziorność" jaka była na "Primo Victoria".
Utwory złożone są ze znanych już wcześniej składników, każdy zawiera w sobie elementy, której już wcześniej były zagrane. Na pewno nową jakością jest utwór "Screaming Eagles" - tak szybko Sabaton jeszcze nie grał. Nie mniej rozpędzony jest "Aces Of Exile", do tego dodam tytułowy "Coat Of Arms" i to są moje trzy ulubione kompozycje z tego albumu. Mamy też kolejny utwór dedykowany polskiej historii "Uprising!" - ale podobnie jak "40:1" ta kompozycja nie robi na mnie większego wrażenia. Oczywiście cieszy mnie fakt, iż Szwedzi opisują naszą historię, ale stawiać im pomników z tej okazji nie będę. Ze słabszych kompozycji wymienię dwie: nijaki "Saboteurs" i jakiś taki rozmemłany "Midway". Należy też wspomnieć o kompozycji numer 10: "Metal Ripper" - część trzecia zabawy w Heavy Metalowe kalambury. Tym razem mamy cytaty z utworów innych wykonawców i tutaj zabawa w odnajdywanie oryginałów już jest naprawdę trudna.
Wróćmy teraz do wspomnianego na wstępie "problemu z Sabaton". Wiele osób ocenia ten zespół przez pryzmat dwóch "polskich" utworów. Z jednej strony jest uwielbienie i "najlepszy zespół na świecie". Wielki zachwyt, bo śpiewają o Polsce i Polakach. Bez przesady, bo Szwedzi śpiewają też o innych narodach. Na pierwszych płytach nic o nas nie było i wtedy jakoś sabatonowego szału nie było. Druga strona medalu to pogarda i wyśmiewanie, bo zespół "jedzie" ma naszej "dumie narodowej". Tutaj również jest sporo przesady. Jest to zespół jakich wiele, który nagrywa płyty, jeździ w trasy po całej Europie. To, że w Polsce tak mało potrzeba nam, żeby kogoś uwielbiać, to tylko nie najlepiej o nas samych świadczy.
"Coat Of Arms" to nie jest płyta wybitna. Jest dobrze, w porywach może i ciut wyżej. Dla mnie na pewno poniżej poziomu "Primo Victoria", a spokojnie na wysokości "Attero Dominatus" i "The Art Of War" (jakoś ten album mnie nie powalił). Rozwój Szwedów śledzę na bieżąco, bo poznałem ich gdzieś w okolicy 2006 roku (przed premierą "A.D."), a już w 2007 roku widziałem ich 3 razy na żywo. Grali wtedy jako support dla bardziej znanych kolegów i muszę przyznać, że te wczesne koncerty wspominam bardzo dobrze.
Sabaton nowym albumem na pewno nie przekona do siebie nikogo nowego. Jak ktoś nie złapał tego grania wcześniej, to nie ma co liczyć, że teraz to się zmieni. Ot taka specyfika muzyki granej przez ten zespół. Po prostu jak ktoś nie lubi heavy metalowego grania z lekkim dodatkiem klawiszy, refrenowych zaśpiewów, sporej ilości melodyjkowania, to rzeczywiście nie warto się męczyć i słuchać tej płyty. Ja do "Coat Of Arms" wracam raz na jakiś czas i odnajduję tutaj sporo dobrego grania.
Piotr "gumbyy" Legieć / [ 29.10.2011 ]
|