"Episode" to druga płyta z Kotipelto na wokalu i pierwsza z dwoma nowymi nabytkami. Za perkusją zasiadł niemiecki pałker Jörg Michael (ex: Rage, Running Wild, Grave Digger), natomiast miejsce keyboardera, zajął szwedzki wirtuoz - Jens Johansson. Z przybyciem nowych sił, ustabilizował się skład, z którym Stratovarius przeszedł do historii. Skład, który pozostał niezmieniony przez bardzo długi czas. No i wreszcie skład, śmiało można powiedzieć, najlepszy jaki Finowie mieli. Największe dokonania powstały właśnie, gdy ta piątka razem współpracowała. Pierwszym efektem tej współpracy, jaki ujrzał świat, jest album "Episode". Krążek ten uznaje się za początki symfonicznego metalu w zespole. Kompozycje nabrały więcej chłodu, klimatu i symfonicznych ozdobników. Myślę, że wielka w tym zasługa orkiestry i 40-osobowego chóru, zaproszonego na sesję nagraniową. Przyjrzyjmy się utworom.
Pierwsza para - "Father Time" i "Will The Sunrise", to typowe stratovariusowe killery, które z przyjemnością bym usłyszał na koncercie. Pierwszy wyróżnia się melodyjnym refrenem, natomiast w drugim, mamy ciekawy dialog gitary z klawiszami. Od trójki, zespół zaczyna się bawić w podchody. Wyciszenie, perkusja gra wolniej, Timo wycina swoje sławne motywy gitarowe i tak mamy "Eternity". Kiedyś nienawidziłem tego rodzaju muzyki, obecnie nie wyobrażam sobie Stratka bez tego typu walców. Uwierzcie mi, można się przyzwyczaić. Po blisko 7-minutowej uczcie, mamy tytułowe intro i kolejny stratosferyczny wiatropęd - "Speed Of Light". Tytuł idealnie pasuje do tego utworu, bo szybkość, z jaką Tolkki naparza na swoim wiośle, to po prostu... "Speed Of Light". No i znowu zwolnienie. Tym razem będziemy mieć dwa pod rząd. Pierwszy "Uncertainty", rozpoczyna się niepokojącym riffem, po czym wchodzi perkusja i dalej już wszystko czyni swoją powinność. Podoba mi się, że w zwrotkach dobrze słychać bas, co nadaje kompozycji jeszcze większej ciężkości. "Season Of Change" to taka powoli narastająca ballada z walcowatym motywem. Oczywiście nie zabrakło w nim mroźnego klimatu, z jakiego słynie Tolkki i spółka. "Stratosphere" to instrumentalny popis z T.T. na czele, więc nie będę się za dużo rozpisywał. Po nim mamy kolejnego słonia w postaci "Babylon". Jednak ten różni się od pozostałych domieszką orientalno-pustynnego klimatu. Po raz kolejny Timo i Jens zapraszają nas do swojego świata. Naprawdę magiczny utwór. I pomyśleć, że kiedyś go tak nienawidziłem. Następnie, dla odmiany, szybki "Tomorrow", który, już na wstępie przyładowany melodyjną solówką, musi się podobać. Po raz piąty i ostatni, zanurzamy się w głębokim, powolnym, najdłuższym z całej płyty - "Night Time Eclipse". Najkrócej można to nazwać ośmioma minutami "walcowania". Na koniec możemy nacieszyć ucho balladą "Forever", która zagrana na gitarze akustycznej, wsparta przez orkiestrę, jest przepiękna. Żadnej perkusji, żadnej gitary elektrycznej - tak właśnie kończy się tenże zacny album.
Z powyższych opisów, możemy wywnioskować, że płyta to jeden wielki walec. Rzeczywiście, nigdy nie słyszałem tylu powolniaków, lub jak ja na to mówię - lodowców, na jednym albumie. Lecz ma to swoje plusy, gdyż dostajemy dawkę klimatu na najwyższym poziomie. Doskonała praca gitary z sekcją rytmiczną, wsparta dodatkowo przez klawisze, plus głos Timo Kotipelto - to rozpoznawalne, specyficzne brzmienie Stratovarius. Ja osobiście jestem zwolennikiem utworów typu "Father Time" czy "Tomorrow", ale nie odmówię zespołowi talentu w tworzeniu ciężarnych gór lodowych. Tym bardziej, że w ich szczelinach znalazły się miejsca na melodyjne szybciory, jak właśnie te dwa. Wszystko się ze sobą przeplata w prawie niezauważalny sposób.
Obecnie nie czuję, jak przy płycie mija czas. Jeśli Wy się do niej właśnie przymierzacie, to na początku może nie być łatwo jej zaakceptować. Przynajmniej ze względu na nadmiar żółwich temp. Sam miałem z tym problem, ale teraz uważam "Episode" za typowy materiał artystyczny. W nim, jak w każdej innej płycie Stratka, jednak z jeszcze większym naciskiem, najbardziej liczy się klimat.
Blackout / [ 11.09.2011 ]
|