Cenię Sammeta za to, że miał jaja zrobić ten album. Wiadomo przecież było z góry, jakie reakcje na początku wywoła. Każdy fan wiedział o tym, że Avantasia to zamknięty rozdział. Sammet niejednokrotnie pytany w wywiadach o część trzecią, szybko ucinał temat. Po latach jednak skrzyknął cały ten cyrk i płytę jednak nagrał. Z czasem człowiek jednak mądrzeje! Skoro pierwsze dwie części przyniosły sukces, czemu nie pociągnąć tego dalej(?)... w głębokim powarzaniu mając posądzanie o komercję i chęć zgarnięcia łatwej kasy. Liczy się tylko dobra muzyka, ona powinna być wyznacznikiem. Nie ulega wątpliwości, że "The Scarecrow" i "dobra muzyka" to synonimy.
Tobi pracując nad kolejnym krążkiem Avantasia podjął jedną, niezwykle ważną decyzję. Postanowił, iż "The Scarecrow" nie będzie rozwinięciem historii znanej z obu części "The Metal Opera", a po prostu "normalnym" albumem, nie pozbawionym oczywiście całej plejady gwiazd rockowej i metalowej sceny. Moim zdaniem posunięcie jak najbardziej słuszne. Dzięki temu Sammet miał przy tworzeniu więcej luzu i przestrzeni do wykorzystania. Nie musiał trzymać się pewnych konwencji. Mógł zrobić to, na co miał ochotę... i zrobił!
Zaczniemy może od najbardziej "krwawych" kąsków... płytę promował "Lost In Space", co tu dużo gadać, pop rockowy numer. Na krążku znajdziemy jeszcze coś podobnego w postaci "Carry Me Over" - skądinąd drugi singiel. Głupio przyznać, ale numerów tych słucha się po prostu świetnie. Nie od dziś jednak wiadomo, że Sammet ma niesamowity talent do nośnych numerów. Szkoda, że trzeci z gatunku "pedalskich" jest już totalnym niewypałem. O którym mowa? Oczywiście o "What Kind Of Love"! Ballada bez gitary, z zawodzącą Amandą Somerville przyprawia jedynie o mdłości. Szkoda, że ten numer znalazł się na płycie bo ewidentnie ją psuje. "Cry Just A Little" jest tylko niewiele lepszy. Potem jest już jednak po stokroć lepiej! Świetny numer tytułowy z orientalnymi wstawkami, "Shelter Form The Rain" z Michaelem Kiske, który dał się Sammetowi namówić do zaśpiewania na metalowej płycie. Cholernie szybki "Devil In The Belfry" z kapitalnym Jornem Lande. Tak na marginesie, ten gość zamienia w złoto wszystko czego się dotknie. Na deser zostawiłem sobie jednak dwa kawałki: "The Toy Master" i "I Don't Believe In Your Love". W pierwszym niepodzielnie rządzi Alice Cooper, który nadał tej kompozycji niesamowitego klimatu, swoje zrobiły również orkiestracje. Świetny początek, świetny refren, idealne, szybkie zakończenie, zdecydowanie podium na "The Scarecrow"! Drugi z wyżej wymienionych to popis Rudolpha Schenkera, mnie starego fana Scorpions już pierwszy riff położył na glebę. Idealny mariaż Scorpions z melodyjnym metalem, wyszło to po prostu świetnie. Kolejne podium na "The Scarecrow". O pozostałe jedno miejsce biją się... a to już oceńcie sami.
Sammet zamknął się w studiu i zrobił płytę taką, na jaką miał ochotę, słychać, że nie hamował się ani trochę. Pojawiają się tutaj pomysły popowe, hard rockowe i oczywiście metalowe. Pojawia się plejada wspaniałych gości, którzy ewidentnie odcisnęli w tej muzyce swoje piętno. Krążka słucha się świetnie praktycznie od początku do końca, gdyby nie te cholerne "What Kind Of Love" oraz "Cry Just A Little" byłoby kapitalnie. Cóż, trzeba nagrać sobie własną wersję "The Scarecrow"... najlepiej jeszcze przed pierwszym przesłuchaniem.
PS. Wersja bez wspomnianych kup spokojnie otrzymałaby "dziewiątkę".
Krzysiek / [ 11.04.2008 ]
|