Scorpions wrócili! Zapomnijcie o istnieniu "Pure Instinct", "Eye 2 Eye" i odkurzcie katowane dawno temu do granic wytrzymałości "Blackout", "Lovedrive", "Love At First Sting"! A potem jak najszybciej zdobądźcie "Unbreakable" - rozczarowania nie będzie. Stary dobry hard rock wciąż żyje i ma się dobrze.
Pierwsze 30 sekund wzbudziło nieznaczny niepokój, czyżby Scorpions poszli błędnym śladem Judas Priest, czy Tony'ego Iommiego solo i utwory będą rozpoczynać od elektronicznych, pseudoindustrialnych wstawek? Czyżby plotki o kontynuacji pomysłów z "Eye 2 Eye" były prawdziwe? Moje obawy zostały jednak szybko rozwiane - już po chwili elektroniczne preludium zostaje całkowicie roztrzaskane w pył przez fenomenalny, potężny riff Rudolfa Schenkera i przyznam, że w tym momencie wgniotło mnie w fotel - tak potężnego uderzenia na powitanie zupełnie się nie spodziewałem. Potężne gitary, doskonale podbijająca sekcja rytmiczna i cudownie rozśpiewany Klaus Meine, którego wokal już dawno nie brzmiał tak dobrze i pewnie. Do tego bardzo fajne, stojące jakby w opozycji z potężnym riffem spokojniejsze, zwrotki i fenomenalna, powalająca (aczkolwiek niezwykle prosta w budowie) solówka Matthiasa Jabsa. Całość psuje zupełnie nieudany i trzeba przyznać oklepany pomysł z chórkiem dziecięcym na końcu, tym bardziej że całość przypomina bardziej chór robotów, ale mniejsza o to! Niesamowity początek!
Mój szok pogłębił się w momencie, gdy usłyszałem równie dobre "Love'em Or Leave'em", z riffem jakby wyjętym wprost spod palców Zakk'a Wylde'a. Szybki rzut oka do książeczki potwierdził jednak, że kompozytorem tego kapitalnego kawałka jest Rudolf Schenker. I to właśnie on jest głównym bohaterem tego albumu. Muzyczny lider zespołu skomponował na "Unbreakable" siedem utworów i oprócz słabego "Borderline" są to zdecydowanie najwspanialsze i najmocniejsze punkty krążka, które już teraz możemy spokojnie dołączyć do scorpionsowych klasyków. Wyraźnie napisany z myślą o koncertach "Blood Too Hot" (z ciekawą końcówką, wyraźnie inspirowaną środkowymi pojękiwaniami Planta z "Whole Lotta Love"), pełen czadu i pozytywnej energii "Someday Is Now" czy nostalgiczny "Remember The Good Times" - to czysty hard rock, zagrany z wykopem i pasją jakiej dawno u Scorpions nie słyszeliśmy. Znów zachwycają proste riffy Rudolfa, gitarowe wstawki i solówki Matthiasa, pełen żaru i pasji a przede wszystkim pozbawiony manieryzmu wokal Klausa no i fantastycznie cementująca całość sekcja rytmiczna, w której fenomenalnie odnalazł się nasz rodak - Paweł Mąciwoda. Znów mamy porywające scorpionsowe melodie i niesamowicie chwytliwe refreny. Jednym słowem - starzy dobrzy Scorpions powrócili i znów zachwycają.
"Unbrekable" to jednak krążek bardzo zróżnicowany i niestety - nierówny. Można tu odnaleźć analogie do "Face The Heat", gdzie po kapitalnym początku było już różnie i słabe kawałki przeplatały się z prawdziwymi "killerami". Pojawia się kilka niespodzianek, co prawda nie do końca udanych ale co najmniej intrygujących, jak próba przywołania złotych lat pudel metalu w "Can You Feel It" czy "This Time" z wstępem a'la Rage Against The Machine i momentami przypominającym utwory napisane przez Uliego Rotha w złotych latach 70. Pojawia się także niestety kilka gniotów, jakby żywcem wyjętych z któregoś dwóch ostatnich, jakże nieudanych studyjnych albumów Scorpions. Widać jednak, że wnioski z porażki "Eye 2 Eye" zostały wyciągnięte i jeżeli pojawiają się już jakieś sample i loopy, to wykorzystywane z umiarem i w konkretnym celu ("Can You Feel It", "Through My Eyes"). Z przykrością muszę też odnotować, że strasznie zawodzą ballady. Rażące sztampą, wtórnością i przesłodzone do granic możliwości. Honoru broni oparte na akordach bliźniaczych z "When The Smoke Is Going Down", bardzo intrygujące "Through My Eyes", które jednakże stricte balladowe zwrotki przeplata z potężnym, dynamicznym, porywającym refrenem. Dawno nie zdarzyło im się napisać tak przekonujący, działający na emocje utwór.
Scorpions ad 2004 nie zawodzą. Obietnice i oczekiwania były wielkie, tym bardziej że po ostatnich dokonaniach zespołu nawet najwierniejsi fani stracili nadzieję, że są jeszcze w stanie grać to, co zawsze im najlepiej wychodziło i to co przyniosło im sławę - pełen żaru i kapitalnych melodii, siarczysty rock. Na "Unbreakable" nie ma kompozycji przełomowych i odkrywczych, żadna z nich nie wejdzie do hard rockowej klasyki. Jest za to ponad 50-minut hard rocka w najlepszym wydaniu i w starym dobrym stylu, na dodatek okraszonego wspaniałą, przestrzenną produkcją zespołu oraz Erwina Muspera. Dla mnie jest to album na poziomie "Crazy World" i "Face The Heat", chociaż niektórzy już okrzykują to najlepszym dziełem zespołu od "Love At First Sting" - i wcale nie są to opinie przesadzone. Fajnie, że chce im się jeszcze wydawać takie albumy. Polecam!
Elwood / [ 13.12.2004 ]
|