Kiedy po raz pierwszy usłyszeliście zespół Scorpions? Pewnie większość z Was odpowie, że na początku lat 90-tych, kiedy to Rudi i spółka nagrali wielkie "Wind Of Change". Któż nie zna tego utworu? Jednak w Polsce i na całym świecie Skorpiony narobiły niezłego zamieszania o wiele wcześniej. Można było nie słyszeć o niemieckim zespole, aż do momentu, gdy do sklepów trafił winyl w opakowaniu, z którego spoglądał człowiek z trójzębami w oczach. Historyczne zdarzenie dla muzyki i zespołu, który podbił światowy rynek, osiągając sukces artystyczny i komercyjny zarazem - album "Blackout". Rozumiecie zatem, skąd wzięła się moja ksywa? Większość obeznanych słuchaczy, już pewnie dawno ją rozpracowała.
Jako pierwszy na widelec nakłuwa się "Blackout". Utwór ten jako tytułowy prezentuje się znakomicie. Killer z prawdziwego zdarzenia, którego nie może zabraknąć na koncertach. Nie ma nic lepszego, jak Rudi zakłada "okładkową" maskę podczas tego utworu. Również często spotykanym na koncertach jest nr 2 - "Can't Live Without You", który może i brzmi przebojowo, posiada wielkie odliczanie, ale na tle całej płyty, zasługuje tylko na miano outsidera. Do trzeciej ścieżki odczuwam już niemały sentyment. "No One Like You" był pierwszym kawałkiem nieballadowym, który na bardzo długo nie mógł mi wyjść z głowy. Prosty, chwytliwy riff, wgniatająca w ziemię solówka Jabsa (może nawet najlepsza w jego karierze), spokojna zwrotka, podchodząca wręcz pod pop, oraz niezapomniany refren. Tak można opisać przepis na prawdziwy rockowy hicior. Następujący po nim, pół balladowy "You Give Me All I Need" był kiedyś ulubionym utworem mojego ojca. W sumie mu się nie dziwię, bo skoro Jabs wydobywa ze swojej zabaweczki takie chwytliwe melodie już na początku, to dalej może być tylko lepiej. "Now" przypomina w swojej strukturze "Can't Get Enough" z płyty "Lovedrive". Oba są zbudowane na zasadzie speedu krótkodystansowego i płonących solówek. Kolejną brzytwą, na którą każdy spragniony metalowiec, samoistnie złoży ręce do braw jest groźne, drapieżne i wybuchowe "Dynamite". Jak dotąd zespół częstował nas w większości szlachetnym, nie takim ciężkim hard rockiem. Tutaj chłopaki przeszli samych siebie. "Dynamite" brzmi wręcz power metalowo, a przy pierwszych dźwiękach gitary, słuchacza przechodzą ciary. Świetny song na wyładowanie, szkoda że nie nagrali takich więcej. Po wybuchu nitrogliceryny, następuje ciekawy riff, powitalna solówka i od razu możemy wyjść z ukrycia. "Arizona" jest utworem, przy którym z niewiadomych przyczyn, pojawia się banan na twarzy. Będzie on potrzebny do "China White" - kawałka nie koniecznie wesołego, utrzymanego w klimatach Black Sabbath. Ja sam niezbyt przepadam za BS, ale szanuję "China White" za klimat i... kompletnie nie wiem za co jeszcze, o ile w ogóle za coś jeszcze. "Zaćmienie" dobiega końca. Nabieramy na widelec ostatni kęs - balladę "When The Smoke Is Going Down". Przepięknie się on sprawdza na końcu płyty. Po tylu dynamikach, sabbatach, killerach i przebojach, nie ma nic lepszego niż cudowne arpeggio Rudolfa, zagrane na chorusie. Uważam album za perfekcyjnie zakończony.
Jak wspomniałem, "Blackout" to pierwsza pozycja, która w Polsce uzyskała tak wielki rozgłos. Piątka przyjaciół z Hanoweru, wspięła się na wyżyny swoich możliwości. Płyta brzmi ciężko, nie tracąc nic ze sporego pokładu chwytliwych melodii. Pomijając na chwilę muzykę, muszę wspomnieć, że premierę tego klasycznego arcydzieła poprzedzał poważny wypadek - Klaus Meine stracił głos i musiał przejść dwie operacje gardła. Producent Dieter Dierks, zaproponował zmianę wokalisty na Dona Dokkena, gdyż twierdził, że zanim Klaus wróci do formy, zespołowi może przyjść walczyć o tak wysoką pozycję na rynku, ponownie od zera. Na dodatek, zalecał też zmianę basisty i perkusisty, gdyż, jak twierdził, swoimi umiejętnościami hamowali rozwój zespołu. U Rudolfa jednak taka opcja nie wchodziła w grę. Skład miała stanowić paczka przyjaciół. Jak się okazało, była to bardzo mądra decyzja, bo Klaus już na nowym dziecku pokazał, że w Scorpions jest niezastąpiony. Kto wie, czy przerwa w śpiewaniu nie wyszła mu nawet na dobre. Wokale brzmią drapieżniej, mocniej, wyraziściej. Chwała Bogu, że tak się wszystko potoczyło i Meine odzyskał głos. Chociaż zdążyłem już pochwalić grę Matthiasa Jabsa, to muszę uzupełnić swoją wypowiedź. Jego solówki w takich utworach jak: "Blackout", "No One Like You", "Dynamite", sprawiają, że ręce same składają się do braw. Może w porównaniu do Ulego, czy Michaela, Jabsowi sporo brakuje, jednak jako gitarzysta zespołowy, idealnie zapełnił lukę po swoich poprzednikach i doskonale się rozumie z Rudim, podczas gry. Pora już kończyć te wypociny. Na sam koniec dodam, że jeśli ktoś nazwałby "Blackout" najlepszym albumem Niemców, miałby w tym sporo racji. Tak więc, jeśli uważasz, że Scorpions to tylko balladowy zespół, na czele ze swoim megahitem "Wind Of Change", natychmiast sięgnij po "Blackout", a przekonasz się, że absolutnie nie tylko.
Blackout / [ 07.05.2011 ]
|