Vane to najmłodsze dziecko Mateusza Gajdzika i Roberta Zembrzyckiego, a więc muzyków, związanych wcześniej z takimi zespołami jak m.in. Witchking, Saratan, Acid Drinkers czy Corruption. Do współpracy zaprosili oni Marcina Frąckowiaka (Stos, Percival Schuttenbach), Marcina Parandyka (Killsorrow, Skyanger, Thy Disease) oraz Marcina Zdeba (również Skyanger) a pierwszym efektem ich wspólnej, ciężkiej pracy była, wydana pod koniec 2017 roku, EP-ka zatytułowana "The Prologue". Mini-album pojawił się w wersji cyfrowej w zasadzie wszędzie, gdzie się tylko dało i był w pełni darmowy. Za, przepiękną swoją drogą, okładkę odpowiadał Jan Jasiński (jest to praca na podstawie obrazu J.M.W. Turnera) i aż szkoda, że nie dane jest nam ją podziwiać na fizycznym nośniku - płytka z takim frontem byłaby bowiem prawdziwą ozdobą półki.
"The Prologue" to trzy numery zamykające się w dwunastu minutach i zanim zaczniecie kręcić nosem na łączny czas trwania, to pamiętajcie, że nie długość ma znaczenie, tylko jakość (i to podobno nie tylko w muzyce) - a kawałki na tym mini-albumie gniotą niesamowicie! Vane to melodyjny death metal, doprawiony w warstwie tekstowej pirackimi historiami i litrami rumu. W muzyce heavy/power już z marynistycznymi klimatami do czynienia mieliśmy (m.in. Running Wild czy Alestorm), natomiast przedstawiciele cięższego grania raczej te wody omijali - Vane pokazuje że zupełnie niepotrzebnie, gdyż opowieści o zmaganiach z żywiołem, bitwach morskich czy buntach załogi idealnie pasują do tego typu łupania. Wprowadzają też przy okazji sporo orzeźwienia do, nieco duszącego się w swoich ramach, gatunku, w którym z reguły dominują mroczne teksty o wojnach, śmierci czy okultyzmie. Wreszcie coś bardziej oryginalnego!
Jak prezentują się natomiast kawałki pod względem muzycznym? Pierwszym numerem EP-ki jest "Born Again" - szybki, żywiołowy, z refrenem tak nieprzyzwoicie przebojowym, że aż ciężko się po nim skupić na kolejnych kompozycjach. Prawdziwa kula armatnia, która w przyszłości na pewno stanowić będzie podstawę koncertowej setlisty. Praca sekcji rytmicznej dosłownie wbija w fotel a Parandyk na wokalu błyszczy jak złoty ząb w szczęce starego kapitana - coś kapitalnego! Drugi za burtę leci "Edge of Cutlass" - bardziej rozbudowany, ale i przy tym ostry jak kordelas. Świetnie pracuje tutaj duet Zambrzycki/Gajdzik, czadu daje również Marcin Zdeb za garami; mamy wpadający w ucho refren, perkusyjne kanonady, drobne zmiany tempa - nie sposób się nudzić. Na trzecim i zarazem ostatnim kawałku, grupa znów pędzi przed siebie, pozwalając słuchaczowi złapać oddech dopiero przed krótką, melodyjną solówką. Numer sam w sobie w porządku, ale jakoś na dłużej w pamięci zostać nie chce - chyba pierwsze dwie kompozycje ustawiły poprzeczkę zbyt wysoko.
"The Prologue" określił kurs, którym płynąć będzie statek pod banderą Vane i biada tym, którzy znajdą się w zasięgu jego dział. Dawno nie słyszałem tak dobrego, nowego polskiego zespołu i do dziś zastanawiam się jakim cudem nie trafiłem na nich wcześniej. To muza na światowym poziomie: mocna, żywiołowa, dopracowana (również w kwestii technicznej). Jeśli nie mieliście jeszcze z tymi chłopakami do czynienia - koniecznie nadróbcie zaległości. Zwłaszcza, że pod koniec listopada na sklepowe półki trafi ich debiutancki krążek, zatytułowany "Black Vengeance". Będzie debiut roku?