W pewnym okresie przeżywałam wielką fascynację metalem progresywnym. Bez zastanowienia i bezkrytycznie łykałam wszystko, do czego przyczepiono taką łatkę. Minęło parę lat i obecnie rzadko zdarza mi się słuchać takiego grania - w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że w wielu przypadkach oprócz (przyznaję, nieraz imponujących) umiejętności wykonawców niewiele jest więcej do znalezienia w takiej muzyce. Jest jednak kilka zespołów i płyt, do których wciąż wracam z takimi samymi emocjami.
"Recreation Day" to właśnie jeden z takich albumów, które od dawna są dla mnie ważne - i pewnie już tak pozostanie. Bo też i jest to piękna muzyka. Wspaniale wykonana, pełna energii i emocji... czy można chcieć czegoś więcej? Nawet osoby, które uważają metal progresywny za nudny i przekombinowany powinny po tę płytę sięgnąć. Każdy styl ma swoje pułapki, o kunszcie wykonawcy świadczy właśnie to, czy i jak udaje mu się je ominąć. Evergrey poradził sobie z tym wręcz wzorcowo. Album nie ma ani jednej z typowo progmetalowych wad, a przede wszystkim tej najgorszej - przerostu formy nad treścią. Tutaj treści nigdzie ani przez moment nie brakuje.
W zasadzie o niemal każdym z utworów można byłoby coś dobrego napisać - o ognistym otwarciu płyty, czyli "The Great Deceiver", z niesamowitą mroczną wstawką chóru, o przejmującym "End Of Your Days" i jeszcze bardziej przejmującym "Fragments", o akustycznym, zaskakującym "Madness Caught Another Victim", czy o zamykającym płytę, powalającym wręcz "Unforgivable"...
Na uwagę zasługują też teksty, zresztą to zawsze była mocna strona grupy. "Recreation Day" to płyta przede wszystkim o śmierci. O stracie, o pustce, jaka po kimś pozostaje, o poczuciu winy z powodu tego, że nie potrafiło się temu zapobiec ("End Of Your Days"), bezradności, o wspomnieniach ("Fragments")... ale też - jak w pięknym utworze tytułowym czy w "Your Darkest Hour"- o tym, jak sobie z tym radzimy, jak, z wysiłkiem, ale jednak, podnosimy się. Wyjątkiem jest "Unforgivable" - pod względem tekstowym utwór ten zapowiada już wydaną rok później płytę "The Inner Circle". W połączeniu z ekspresyjnym wokalem Toma S. Englunda, którego od czasu do czasu wspomaga chór oraz świetnie śpiewająca żona Carina, tworzy to całość niezwykle poruszającą. Nie da się tego albumu słuchać obojętnie... mnie w każdym razie nigdy się to jeszcze nie udało, choć słuchałam go dziesiątki razy. Po prostu pozycja obowiązkowa. Nie można tego nie znać.
Hanna Zając / [ 02.03.2008 ]
|