Pamiętacie na pewno wielkie dokonania Def Leppard takie jak "Pyromania", czy "Hysteria"? Niektórzy twierdzą, że już na tym etapie, zespół zaczął iść komercyjną drogą. Jednak to właśnie z tych albumów słynie rozpoznawalny styl grupy z Sheffield. Bardzo polubiłem ten styl. Nie było to może zbyt metalowe z mojej strony, ale ich muzyka, choć komercyjna, była dla mnie czymś, jedynym w swoim rodzaju. Niestety, doskonale wiemy, jak potoczyły się losy brytyjskiej grupy i w pewnym momencie, nawet dla mnie stali się oszustami wobec starych fanów. Jednak powstała pewna płyta, po której nie spodziewałem się tylu niespodzianek. Nie zaznałem co prawda, mocy prawdziwego majstersztyku, ale za to smaku starego Def Leppard. Przed państwem "Euphoria".
Jak wspomniałem, na "Euphorii" jest kilka kawałków, przy których można poczuć powiew dawnych lat, kiedy to Leppardy były u szczytu swoich dokonań. Pierwszym z nich jest "Promises". Już z samego wejścia, przypomniał mi stary hicior - "Photograph". Rzeczywiście, nie trzeba dokładnie się w niego wsłuchiwać, bo właściwie każda część piosenki kojarzy się z pochodnym "Pyromanii". To jest piękne, zamykam oczy i słyszę dawny Def Leppard. Drugi utwór przywołujący dawnych Leppsów to "Guilty". Przyznam, że bardzo go polubiłem. To pewnie dla tego, że przypomina mi mój ukochany "Animal" z albumu "Hysteria", plus kilka elementów właśnie z "Hysterii". Posłuchajcie końcówki utworu, te końcowe "Guilty, Heal Me". Skąd to się niby wzięło, jak nie z "Animala"? Bardzo udanym numerem jest także "Paper Sun", przypominający wolniejsze kompozycje z "Pyromanii". Są także ballady i to nawet bardzo klimatyczne. Do takich należą "Goodbye" i "To Be Alive". Pragnę oznajmić, że te dwa utwory, udowadniają jedną istotną rzecz: Leppsi, choć zrobili się cholernie komercyjni, granie rocka już im nie wychodzi jak kiedyś bądź w ogóle, to nadal potrafią wskrzesić magię swoich balladowych kompozycji. Wielka w tym zasługa Joe'go Elliotta, który na tym tle wcale się nie postarzał. Może już nie wznosi się na górne rejestry, przez co nie ma takich emocji, ale nawet takie śpiewanie wystarczy, by serce nie jednej panienki zostało podbite.
Powiedziałem o dobrych stronach albumu, ale żeby nie było tak wesoło, bo faktycznie nie jest, napiszę coś o tych złych, bez których się nie obyło. Jako pierwsza skaza, na myśl przychodzi mi piąty utwór. To coś mogłoby spokojnie trafić na poprzednią płytę. Nie ma w tym nic ciekawego, większość opiera się na stękaniu, przypominającym, jakby podczas nagrywania, ktoś stał za Elliottem i... nie powiem co robił, ale tak to właśnie brzmi. Nie wiem nawet komu miałbym polecić "All Night". Ani tego słuchać, ani się przy tym bawić... Gówno! Następny "21st Century Sha La La La Girl" (Matko, co za tytuł), niewiele odrasta od "All Night". Ma może więcej energii, ale tego typu funkowe rytmy, połączone z rapowanymi zwrotkami, zostawiam dla bezkrytycznych fanów. I w zasadzie to jest najbardziej wkurzające. Reszta nie działa mi na system, tak bardzo, jak te dwa wybryki natury. Jeśli ktoś koniecznie chce się bardziej pośmiać, albo popłakać, może posłuchać reszty, a pewnie coś znajdzie.
"Euphoria" to dobry album, mimo że pochodzi z okresu, gdy zaczynamy już się wyśmiewać z Def Leppard. Jego ogromnym pechem jest położenie między dwoma nieudolnymi "Slang" i "X". Czuć w nim jednak starego ducha zespołu. Nie jest to na pewno dzieło na miarę legendarnej "Pyromanii", "Hysterii", czy nawet "Adrenalize" i nigdy nie będzie. Ale warto go docenić za klimat, podobieństwa między starymi motywami, a obecnymi tutaj. Niczego bardziej cieszącego nie możemy oczekiwać. Jak na te lata, na taką formę, "Euphoria" to płyta, którą moim zdaniem powinni wziąć pod ochronę, albowiem to ostatni krzyk wielkiego Def Leppard.
Blackout / [ 04.09.2011 ]
|