Arcydzieło. 10/10! Generalnie na tym mógłbym zakończyć pisanie o tym krążku. Jednak (jak twierdzi nasz Wielki Polityk) "zasady zobowiązują", więc wypada skrobnąć coś więcej. "Hell Destroyer" to następca całkiem udanego albumu "Darker Than Black" z 2003 roku. Na najnowszym krążku Amerykanie wpakowali ponad 78 minut muzyki. 21 utworów składa się na koncept album (fakt 20, bo ostatni kawałek to hołd dla Króla Karo), który opowiada dosyć zawiłą historię. Mamy tutaj demony, upadłe anioły, pojawia się Bestia, kosmici i inne cuda-wianki. To trzeba po prostu poczytać. Zaznaczę jeszcze, że mamy tylko 5 przerywników i intro. Reszta utworów to już tylko i wyłączne muzyka. Ale za to jaka muzyka!
Już od pierwszego słuchania wiedziałem, że zostanę kupiony bez dwóch zdań. Po prostu uwielbiam takie granie. Mnóstwo ciekawych riffów i świetnych solówek, dodajmy do tego rozbudowane kompozycje w których sporo się dzieje. Na szczęście wszystko w dosyć zgrabnych proporcjach. No i chyba największa zaleta "Hell Destroyer", czyli wokale. Sean Peck dysponuje świetnym głosem, którym potrafi sporo namieszać. Trochę brakuje tych uroczych blackowych charkotów obecnych na poprzednim krążku, ale tutaj nudy nie ma. Wokalne nakładki, wysokie i dolne rejestry, krzyki, zaśpiewy... po prostu czym chata bogata. Peck to takie skrzyżowanie Dickinsona, Halforda, Owensa, Diamonda, Barlowa i Bóg wie kogo jeszcze. Po prostu gardło pierwsza klasa (bez skojarzeń proszę ;)). Dodatkowo facet potrafi ze swojego instrumentu wycisnąć (no proszę Was ;)) maksa. Po prostu palce lizać. Ok... bo coś na bok to wszystko schodzi.
Koncept album za każdym razem niesie w sobie pewne ryzyko. Łatwo w tym wszystkim się zagubić i zaplątać. Na szczęście muzycy Cage wyważyli wszelkie składniki idealnie i pomimo obszernej ilości materiału nie odczuwamy (no bynajmniej ja) znużenia. Całość brzmi niesamowicie świeżo i porywająco. Każdy utwór zawiera w sobie jakiś charakterystyczny element, coś co wyróżnia go w tłoku innych. A to jakieś zwolnienie, a to zmiana rytmu. Innym razem przepyszna solówka, albo jakieś chóralne refreny ułatwiają nam ogarnąć całość. Nie powiem, na początku miałem lekki zawrót głowy i nie mogłem połapać się w utworach. Jednocześnie wiedziałem, że "Hell Destroyer" mną zawładnie. Wprost uwielbiam takie albumy. Słucha człowiek raz, drugi, piąty i ciągle nie wie "z czym to się je". Wiadomo też, że za każdym kolejnym przesłuchaniem co raz więcej się zna i kojarzy. No i nadchodzi ten moment, że "wszystko staje się jasne". U mnie trwało to kilka dobrych miesięcy. Teraz z przyjemnością wychwytuję sobie smaczki ukryte na całej płycie.
Ochh... zapomniałbym jeszcze napisać przynajmniej jedno zdanie więcej o solówkach. Moim skromnym zdaniem to co wyczynili panowie gitarowi to po prostu czysta poezja muzyki heavy metalowej. Co utwór to solówkowa perełka, świetna robota! Muszę przyznać, że jestem pod wielkim wrażeniem. Dodajmy jeszcze świetnie pracujące bębny i bas. Naprawdę nie potrafię się do niczego przyczepić na tym albumie. To jeszcze krótkie podsumowanie i lecimy do domu.
Płyta Cage "Hell Destroyer" to porywające riffy, świetne solówki i genialne wokale. Amerykański Power Metal jak się patrzy. Muza solidnie oparta na gitarach i wsparta wyśmienitą sekcją rytmiczną. Całość została spięta świetnymi wokalizami. Posłuchajcie utworów: "Christ Hammer", "Hell Destroyer", "Metal Devil", "Legion Of Demons", "I Am The King", "Rise Of The Beast", czy " Fire And Metal". Jeśli te kawałki nie chwycą Was za serce to spokojnie możecie... zapomnieć o tym albumie.
Piotr "gumbyy" Legieć / [ 04.11.2008 ]
|