Muszę Wam powiedzieć, że cholernie się wynudziłem na ostatnim Wacken Open Air podczas występu Motorhead. Coś mam pecha do tej formacji bo 2 lata temu było dokładnie tak samo. Teraz jednak liczyłem na zgoła odmienne doznania, Motorhead miał bowiem wszystko, noc, długi set, gości a znowu wyszło blado. Lemmy jakoś niedomagał, jego wokal stał się szarą masą, Campbell jakoś grał bez przekonania. Porwały jedynie żelazne klasyki a miało być przecież zupełnie inaczej. Cóż, można było powiedzieć w stronę sceny "starość, nie radość panie Kilmister". Na nowy album Motorów nie czekałem zatem dość mocno, co prawda "Inferno" bardzo mi się podobało, ale teraz byłem bardzo ostrożny i specjalnie na "Pocałunek Śmierci" ochoty nie miałem.
Odpaliłem płytę i co? O w mordę krzyknąłem! Toż to nie może być ten sam zespół, to przecież stary dobry Motorhead! Bez pieprzenia, prosto, konkretnie, rock'n'roll z końskimi jajami. Może na Wacken byli już po prostu zmęczeni trasą? A może Lemmy nie dał sobie wystarczająco w rurę przed koncertem, a może dał sobie aż za mocno? Któż to może wiedzieć, liczy się to, że "Kiss Of Death" to prawdziwe piekło, whisky, opary fajek, łatwe laski, po prostu Motorhead! Nie wiem co oni robili przed wejściem do studia, ale pomogło. Lemmy musiał chyba kilka dni przed nagrywaniem płyty łyknąć kilka niebieskich tabletek, to co ten facet wyprawia na tym krążku to poezja. A propos poezji, dalej jest o dużych cyckach, dziwkach, zaszczutych spelunach, co ja Wam będę mówił, sami dokładnie wiecie o czym jest.
Campbell nie odstaje od lidera ani o milimetr. Facet po raz kolejny poprzestawiał swoje poprzednie riffy w taki sposób, że nikt się nie czepia, tylko każdy kiwa czaszką w górę i w dół. Co mnie osobiście cieszy, Phil gra co jakiś czas dłuższe lub krótsze melodyjne solówki. Nie da się ukryć, że te wzbogacają tę siermiężną sztukę bardzo solidnie. Oczywiście nadal podstawą jest tutaj solidny riff i jazgot Lemmy'ego, coś takiego jednak trzeba muzykom zapisać na plus. Dawno takiej fajnej solówki jak w "Sword Of Glory" czy "Be My Baby" w wykonaniu Phila nie słyszałem.
Co ja mogę tutaj na koniec napisać? Motorhead kolokwialnie mówiąc, dalej daje radę, jak nie na żywo (chociaż słyszałem, że w klubach Lemmy i spółka miażdżą) to na płycie. Dobre i to. Aż dziw bierze, że Motorhead przez tyle lat trzymając się jednej ścieżki potrafi jeszcze coś z niej wycisnąć. Organizm już zmarnowany, przepity ale ciągle może. Nic tylko przyklasnąć, że mamy takich twardych skurczybyków na metalowej scenie. "Kiss Of Death" jest tego najlepszym przykładem. Lemmy nieźle się przez tyle lat zakonserwował. Krzyknijmy zatem, 100 lat panie Kilmister!
Krzysiek / [ 23.01.2007 ]
! Kup Płytę !
www.mystic.pl
|