Chciałoby się powiedzieć, że Overkill jest jak wino - im starszy, tym lepszy. Jednak nie do końca byłaby to prawda. Nie da się ukryć, że zespół obecnie przeżywa swoją drugą (a nawet trzecią!) młodość, jednak w przeszłości zawsze stawał na wysokości zadania. Jest to jedna z niewielu thrash metalowych załóg, która nie zaliczyła "wpadki" w swojej dyskografii. Po świetnie przyjętym i kapitalnym zresztą albumie "Ironbound" z 2010 roku weterani z Overkill przyszykowali kolejny album.
"The Electric Age" powraca do tradycyjnego schematu jeśli chodzi o zawartość płyty - oczywiście, że mamy 10 kompozycji, które trwają lekko ponad 50 minut. Po nieznacznej "odchyłce" na poprzednim krążku wszystko więc powróciło do normy. Tutaj oczywiście lekko się wygłupiam, bo to tylko techniczne szczególiki. A wiadomo, że kluczową sprawą jest muza zawarta na tym albumie. Nie ma co specjalnie kombinować i mogę od razu stwierdzić - ta jest wyborna. Overkill to po prostu idealnie naoliwiona maszyna, która znakomicie pracuje pełną mocą przerobową. Nikt tutaj się nie oszczędza od pierwszego do ostatniego dźwięku "The Electric Age".
Mnóstwo kapitalnych riffów, świetne solówki ("Drop The Hammer Down"! - palce lizać), charakterystyczny klang basu Verniego, potężnie brzmiące bębny i charakterystycznie skrzeczący wokal Blitza. Jednym słowem Over 100% Kill. Zespół zafundował nam szaloną przejażdżkę, która zaczyna się na "Come And Get It" z metą na utworze "Good Night". Nie liczcie na jakieś chwile wytchnienia, czy momenty odpoczynku. Od początku do końca tej płyty jest mocarnie i treściwie. Overkill tradycyjnie jeńców nie bierze. Kompozycje są znakomite, rozbudowane i sporo w nich się dzieje. Dzięki temu płyta zyskuje na atrakcyjności, a materiał zyskuje interesujący szlif. Nie brakuje też odrobiny heavy metalowych patentów - a to jakaś melodyjka zagrana jakby od niechcenia, czy klimatyczne zwolnienie. Takie smaczki dobrane z wyczuciem to tylko dodają jakości temu graniu. Trzeba przyznać, że muzycy bardzo "sprytnie" przemycają takie zagrywki na ostatnich płytach.
Wypadałoby coś o konkretnych numerach napisać. W zasadzie to lekko (jak na razie) nie podszedł mi "Black Daze", który jest nieznacznie spokojniejszy. Poza tym nie mam nawet najmniejszych zastrzeżeń. Mógłbym wymienić kolejno wszystkie dziewięć kompozycji i o każdej napisać: czadowa, kapitalna, świetna, znakomita... itp. itd. Myślę, że to nie ma większego sensu i mija się z celem. Dla nie przekonanych polecę teledyskowy "The Electric Rattlesnake" i jak komuś nie przypadnie to granie do gustu, to spokojnie może zapomnieć nazwę Overkill. Niesamowicie wkręcił mi się numer "Save Yourself" - niby nic specjalnego, zwykły overkillowy kawałek, a nie chce wylecieć z mojej głowy. No i jeszcze koniecznie muszę napisać słówko o zamykającym album kawałku "Good Night". Overkill często na końcu zamieszcza jakieś charakterystyczne numery. Wystarczy wspomnieć "serię" zatytułowaną "Overkill", czy też "Old School". Tym razem zespół postawił na klimat kompozycji i kawałek idealnie nadaje się do słuchania tuż przed snem...
Czas na kilka słów podsumowania. Płytą "Ironbound" zespół zawiesił sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Czy na "The Electric Age" Overkill wytrzymał "presję"? Myślę, że muzycy zupełnie nie przejmowali się takimi "pierdołami". Napisali 10 numerów, zarejestrowali je w studio i zupełnie nie oglądali się wstecz. Z tej płyty bije zdrowa energia, moc i siła. Nikt tutaj nic nie robił z przymusu. Nikt nie męczył się ze swoimi partiami. Odnieść można wrażenie, że to wszystko odbyło się bez wysiłku, na sporym luzie. A czy został utrzymany poziom poprzedniego krążka? Jak dla mnie to oczywiście tak. Obie płyty utrzymują równy, wysoki poziom. Nie będę zagłębiał się w dokładne analizy i rozbieranie na czynniki pierwsze, żeby dociec, który album cenie bardziej. Jeden i drugi to kawał świetnego thrash metalu i tyle. A może i aż.
Piotr "gumbyy" Legieć / [ 11.09.2012 ]
|