2006 rok okazał się niezwykle pracowity i owocny dla Rhapsody. Na samym początku roku, dokładnie 23 stycznia światło dzienne ujrzał pierwszy w historii zespołu materiał koncertowy. "Live In Canada", bo taką nosi on nazwę, został zarejestrowany 14 czerwca 2005 roku w Montrealu (Kanada), gdzie Rhapsody, jako gość specjalny, dzieliło scenę z Manowar. Trasa okraszona była tytułem "Demons, Dragons and Worrior World Tour".
W połowie 2006 roku pojawiła się informacja o tym, że Włosi weszli do studia nagraniwego oraz, że z powodów czysto formalnych Rhapsody zmuszone było do przemianowania dotychczasowej nazwy zespołu na "Rhapsody Of Fire". Pod zrekonstruowanym szyldem prace nad nowym dzieckiem zespołu ruszyły pełną parą. Na 25 września wyznaczona została data premiery siódmego w historii longplaya ("Rain Of The Thousnad Flames" zaliczam również do tej kategorii), zatytułowanego "Triumph Or Agony" - drugiego rozdziału muzycznej opowieści fantasy pt. "Dark Secret".
Z nadejściem nowej płyty jak zwykle pojawiła się cała masa pytań, o styl, jakość, pomysłowość nowych utworów. Czy Rhapsody utrzyma tą niespotykaną w branży metalowej "instrumentalną moc"? Czy "Triumph Or Agony" będzie godna swojego poprzednika "Symphony Of Enchanted Lands. Part II: The Dark Saga"? Nowe oblicze, odświeżona i ciekawa oprawa zespołu, no i sama płyta z pewnością odniosła sukces - jednak, warto to podkreślić, niestety tylko połowiczny.
Zanim przejdę do recenzowania i oceny samego materiału muzycznego, postaram się przedstawić parę technicznych (może i zbędnych, czytaj: dla zagorzałych fanów) informacji o "Triumph Or Agony". Produkcją albumu, co chyba nie jest żadną nowością, zajęli się panowie kompozytorzy Luca Turilli (gitarzysta) oraz Alex Staropoli (klawiszowiec). W roli współ producenta wystąpił Sascha Paeth. Włosi nie omieszkali zaprosić gościnnie paru artystów m.in. Christophera Lee, ponadto w nagraniach wzięła udział siedemdziesięcioosobowa orkiestra oraz chór. Na szczególną uwagę zasługuje cała oprawa graficzna albumu, która stoi na najwyższym poziomie jakości i kunsztu wykonania - z czego Rhapsody zresztą słynęło od zawsze. "Triumph Or Agony" zostało wydane przez Magic Circle Music/SPV.
Triumf czy Agonia? Nic z tych rzeczy. 60 minut tej oryginalnej epickiej opowieści dostarczy każdemu fanowi Rhapsody niesamowitej przyjemności słuchania, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Oprócz paru sztandarowych (jeszcze nie schematycznych!) utworów, emanujących mocą, licznymi wariacjami kompozycyjnymi, szaleńczymi wręcz zmianami tempa, materiał jest dość... spokojny. Na "Triumph or Agony" znalazły się aż trzy ballady ("Old Age Of Wonders"; "Il Canto Del Vento"; "Son Of Pain"). Na uwagę zasługuje ostatnia z wymienionych pozycji. "Son Of Pain" posiada tajemniczy klimat, tworzący tło dla przepięknej linii wokalnej Fabio Lione. Utwór ten w dziwny sposób kojarzy mi się z "Lamento Eroico", które na tym gruncie jest jednak niepokonane. Olbrzymim plusem jest robota, jaką wykonuje chór do spółki z orkiestrą, aczkolwiek da się odczuć pewien niedosyt mocniejszego, bardziej gitarowego tąpnięcia, paru kawałków wciskających słuchacza w fotel. Rhapsody już na poprzednim albumie objęło nowy kierunek rozwoju, a "Triumph Or Agony" jest kontynuacją tej niepełnej ewolucji. Piszę niepełnej, ponieważ pierwsze dwa kawałki z płyty są echem Rhapsody z okresu "Dawn Of Victory" czy "Power Of The Dragonsflame", które powinny zaspokoić bardziej wymagających fanów. Mnie ujął zwłaszcza "Heart Of The Darklands" - miły dla ucha utwór, z lekkim pazurem, dobrymi riffami gitarowymi, całość połączona magicznym wokalem Fabio oraz zapadającym w pamięci refrenem – to klasyczne oblicze Rhapsody
Wracając do wątku nowego konceptu Włochów, ich muzyka staje się coraz bardziej spokojna, stawiająca na wiele wariacji instrumentalnych, i chyba zbyt przegadana. Przykład: kawałek zamykający album. Więcej tam różnego typu inkantacji, recytacji itp., a mniej treści muzycznej. Ja rozumiem, że to ma swoje logiczne uzasadnienia konieczności zakończenia całej opowieści, niemniej jednak psuje to komfort słuchania. Informacja dla koneserów mocnego, szorstkiego niekiedy grania – proszę podjąć próbę przesłuchania albumu z nieco innym nastawianiem, gdyż (który raz już to wspominam?) nie jest to obfitujący w dźwięki z nieco wyższego rejestru album.
Agonia już była, a gdzie triumf? "The Myth Of The Holy Sword" oraz "The Mystic Prophecy Of The Demonknight" to bezsprzeczni kandydaci do miana najlepszego utworu na tym krążku. Pierwszy z nich prezentuje wzorowy styl utrzymany w ciekawej konwencji, przywodzi na myśl największe chwile chwały Rhapsody, jak "The March Of The Swordmaster". Drugi natomiast, to szesnastominutowy utwór, popis umiejętności i kunsztu artystycznego wszystkich muzyków. Z dźwięków tej melodii można wyłowić wszelkiego rodzaju instrumenty dęte, blaszane, strunowe itp. (nie znam się na tym podziale). Niejednostajny, barwny, pobudzający wyobraźnie utwór, czego więcej potrzeba?
"Triumph Or Agony" to zdecydowanie za mało mocy, piorunującego tempa – swoistych killerów. Nie zabrakło jedynie muzycznego ducha, ducha, który zawarty jest w każdym dźwięku melodii Rhapsody. Ducha, za który kochamy te epickie opowieści. Różnorodność muzyczna i instrumentalna tworząca niepowtarzalny klimat pozwala nieco przymrużyć oko na tych parę niedoskonałości "Triumph Or Agony", które powinno przypaść do gustu nawet przeciętnego słuchacza.
Świstak / [ 25.10.2006 ]
|