Rok po wydaniu interesującego, dwupłytowego concept-albumu "Projections from the Past" ekipa z Subterfuge powraca z jego bezpośrednią kontynuacją. "Prometheus" wydany został już przez Pure Steel Records i w wersji fizycznej prezentuje się nie gorzej niż poprzednik. Otrzymujemy solidnego digipaka, po którego otworzeniu zyskujemy dostęp do dwóch płyt i (tym razem) wyciąganej książeczki. W niej krótkie wprowadzenie do opowiadanej historii, jak również wszystkie teksty wraz z klimatycznymi grafikami. Jest ładnie, choć drobne różnice w konstrukcji wydawnictwa sprawiają, że brakuje trochę spójności z pierwszą częścią trylogii. Wolałbym żeby wszystkie elementy były zrobione tak jak w przypadku rozpoczęcia tej epickiej historii, wydanej przez Kameleon Records.
O ile "Projections of the Past" bliżej było do post-apokalipsy, w której szalony "Mad Max" miesza się z anty-utopijnymi klimatami "Zasady światła i ciemności" Petera Schmidta, tak "Prometheus" to już mokry sen Ericha von Dänikena i Giorgio A. Tsoukalosa. Oto bowiem główny bohater, po wydarzeniach z części pierwszej, budzi się w nowym, nieco prymitywnym, ale mimo wszystko lepszym świecie. Nie dane mu jednak zaznać w tym raju szczęścia: oto bowiem z otchłani kosmosu na Ziemię powracają Bogowie. Kosmici, którzy zaszczepili na naszej planecie życie i kierowali ludzkość zarówno ku zdobyczom technologicznym, jak również i ku zagładzie. Teraz zaczynają przeprowadzać na bezbronnych mieszkańcach okrutne eksperymenty. Również i protagonista zostaje poddany fizycznym i psychicznym torturom - udaje mu się jednak uciec i wszcząć rebelię. Rebelię, która zmieni go na zawsze. Historia ta podzielona została na dwie części, trwające łącznie przeszło 90 minut. Pierwsza z nich skupia się na przedstawieniu świata, jego bohaterów oraz antagonistów, natomiast druga to już historia walki i zemsty.
Całość rozpoczyna się kapitalnym wręcz "openerem". W "Earth, Sun & Life" znajdziemy świetne riffy, cudowne klawisze, wpadające w ucho partie (refren!) i szybkie solówki - to niezwykle bogata kompozycja, idealnie wprowadzająca w świat muzyki Subterfuge. Muzyki, która na przestrzeni roku uległa pewnym przeobrażeniom. Zdecydowanie więcej na nowym materiale do wyśpiewania ma Kinga Lis, którą już śmiało można nazwać frontmanką - bywa drapieżnie metalowa, ale w takim spokojniejszym "The Meeting" potrafi również uwieść i oczarować. Mateusz też korzysta z całego dobrodziejstwa inwentarza: są czyste śpiewy, kiedy trzeba wykorzystuje swoją charakterystyczną chrypkę, a i miejscami przygrowlować potrafi. W pierwszej części "Prometeusza" mamy zarówno długie, wielowątkowe numery z trzynastominutowym "Truth" w finale, jak również i kawałki nieco krótsze, bardziej przebojowe ("Enslaved" z fajnymi liniami wokalu czy heavy metalowy "Identity"). Nudzić się nie można, zwłaszcza że grupa lubi od czasu do czasu rzucić np. solówką na saksofonie czy partią skrzypiec ("Experiment").
Skupiona na zemście i wojnie z ciemiężycielami część druga "Prometheus" jest zdecydowanie bardziej zwarta. Poza otwierającym "Escape" i zamykającym całość "Farewell" (bo "To the Stars" to mimo wszystko zwykłe outro) na płycie numer dwa znajdziemy kompozycje zdecydowanie krótsze i bardziej przebojowe. Wpadający w ucho "Nightfall", szybki "Prometheus", urzekający "Subterfuge" - jest co nucić po kilkukrotnym przesłuchaniu. Więcej tutaj do wyśpiewania ma Mateusz Drzewicz - Kindze pozostawiono balladkę oraz refreny poszczególnych kawałków. Frontman Hellhaim czy Divine Weep znów wykorzystuje pełnię swoich możliwości: mamy wysokie krzyki, fragmenty śpiewane czystym, głębokim głosem (jakież świetne zakończenie "Chosen One") czy nawet jeden numer niemal całkowicie death metalowy. Serio, "Revenge" to prawdziwa jazda bez trzymanki i jednocześnie pokaz możliwości Dariusza "Daray" Brzozowskiego. Jedna rzecz nie daje mi jednak na tym drugim CD spokoju - kto, do jasnej Anielki, wpadł na pomysł, aby w trzecim numerze refreny były... rapowane?!
Drugi album Subterfuge to udana kontynuacja zapoczątkowanej na "Projections from the Past" historii. Zespół trzyma się wypracowanego na tamtym krążku stylu, łącząc progresywny metal z innymi podgatunkami. I ten muzyczny koktajl ciągle wypada niezwykle intrygująco (choć nu-metal w zwrotkach w "Chosen One" ciągle do mnie nie trafia). Oczywiście składniki zostały nieco przemieszane: tym razem więcej w kwestii muzycznej mają do powiedzenia gitary, a saksofon, skrzypce i klawisze zostały zepchnięte na boczny tor (choć zakończenie sugeruje ich większy udział w wielkim finale). Również i kwestii wokalu nastąpiła mała rewolucja, gdyż pełniąca na debiucie rolę ozdobnika Kinga Lis, to już w zasadzie druga wokalistka. A skoro tyle zmian mamy na albumie numer dwa, to co czeka nas na zwieńczeniu trylogii?