Zespół Planet Hell powstał poniekąd na zgliszczach kapeli The No-Mads. Przemysław Latacz po rozpadzie macierzystej formacji postanowił zrealizować dosyć śmiały projekt. Porwał ze sobą basistę Józka (też No-Mads) i skompletował resztę składu (gitara i perkusja) nowego zespołu. Co bardziej dociekliwi mogą poszukiwać informacji o wokalach, więc uprzedzając fakty - to działka Przema. Tyle tytułem wstępu i przechodzimy do konkretów.
"Mission One" to koncept oparty na twórczości Stanisława Lema. To tak w skrócie, bo sprawa jest dosyć głębsza. Image muzyków (uniformy), logo zespołu (inspirowane tym z odwołanej misji Apollo XVIII) i sposób narracji na portalach społecznościowych opiera się na kosmosie i jego podbojach. Natomiast muzycznie to mamy do czynienia z dosyć ascetycznym (kosmicznym) death metalem, z małymi thrash metalowymi wpływami. Na krążku znajduje się 10 kompozycji (w tym jeden cover) i muszę przyznać, iż nie sposób wybrać tej najwybitniejszej kompozycji, jaki i tej najsłabszej. Materiał zawarty na "Mission One" trzyma równy i bardzo wysoki poziom. Jestem pod sporym wrażeniem tego, co słyszę.
Przyznaje, iż pierwsze dwa-trzy odsłuchy szły mi ciężko. Muza sama w sobie jest lekko pokombinowana, sporo w niej ciężaru i lekko pokręconych rozwiązań. Heh... wiadomo, że Przemo to wielki fan Voivod, więc te "zakrętasy" specjalnie nie dziwią. Zaskakuje na pewno wokalnie - oczywiście na plus. Niski, często "mówiony" wokal idealnie pasuje do tej muzyki. A tutaj to już jest kosmos - fantastyczne riffy, świdrujące solówki, nieustanna nawałnica perkusji i ostro cisnący bas. Skojarzenia z Immolation, Nocturnus, czy oczywiście Voivod jak najbardziej są na miejscu. Oczywiście to wszystko w wielkim nawiasie i cudzysłowie. Planet Hell przecież "nie rżnie" z nikogo.
Muza jest dosyć gęsta i intensywna w odbiorze. Nieustanna nawałnica (częste blasty) na perkusji, cholernie ciasne riffy i pędzący bas nie zostawiają miejsca na oddech. Na szczęście nie jest to nawalanka dla nawalania. O nie. Poszczególne utwory poskładano z wielkim wyczuciem i smakiem. Tutaj wielki szacun dla Przema, który odpowiada za muzykę. Jest bardzo intensywnie, ale też pojawiają się delikatne zwolnienia, zmiany rytmu, czy tempa, które nieźle ubarwiają ten materiał. Osobne słówko dla solówek - palce lizać. Kapitalnie one siedzą w poszczególnych numerach. Posłuchajcie tej w "Return From The Stars" - heavy metalowe arcydzieło.
Świetną sprawą jest to, że muzycy potrafili wyczarować taki kosmiczny klimat - pustka, nicość i chłód. Wspomniana już wcześniej intensywność i gęstość paradoksalnie zostawia słuchaczowi sporo przestrzeni. Czyli krótko mówiąc jest... kosmos. Duża w tym zasługa technicznego grania i dopracowania tej muzyki. Ta odrobina progresywnego zacięcia przynosi fantastyczny rezultat. Ja to wszystko kupuję bez dwóch zdań. Album zamyka "Earthshine" - cover zespołu Rush przełożony na język Planet Hell brzmi całkiem nieźle.
Osobne słówko na temat wydania tej płyty. Ascetyczna okładka może lekko zmylić, bo w środku mamy bogactwo. Liryki podano po Polsku i Angielsku, a dodatkowo każdy tekst jest poprzedzony krótkim wprowadzeniem. Do tego obrazki Daniela Mroza, który przecież zilustrował "Cyberiadę" i "Bajki robotów" Stanisława Lema. Klasa! Jedynie co mi nie pasuje, to format tego wydawnictwa... niestety A5 nie mieści mi się w półce i nie mam pomysłu jak to ugryźć. Ale to detal i nie ma co na niego zwracać uwagi.
"Mission One" to dziennik pokładowy z pierwszej misji statku kosmicznego Planet Hell. Zaprowadził on nas w bardzo ciekawe miejsca i zafundował niesamowite przeżycia. Polecam fanom death metalu z takim ciut bardziej technicznym podejściem. Z drugiej strony muzyka zawarta na tym krążku jest na tyle uniwersalna, że miłośnicy cięższych brzmień znajdą coś dla siebie. To tyle ode mnie... moja misja również dobiegła końca. Over And End!