Słuchając "Jerusalem" często stawiam sobie fundamentalne pytanie: jak można być tak dobrą płytą? Obecnie bardzo trudno jest nagrać heavy metal tak, żeby z jednej strony nie powtarzać wszystkiego co już było, a z drugiej jednak nie odejść od gatunku w maliny symfonicznego pitu-pitu albo dziwne nowomodne eksperymenty. Astral Doors sprawnie omijają te zagrożenia i tworzą nową muzykę, chociaż mocno zakorzenioną w klasyce gatunku. Naprawdę niektórzy potrafią zróżnicować riffy i dynamikę poszczególnych utworów przy zachowaniu jednolitego brzmienia. Instrumenty są zgrane w bardzo dobrych proporcjach, tak że charakterystyczny wokal nie odwraca uwagi od energicznych gitar, każdy fragment utworu bez względu na dynamikę ma pełne brzmienie i nie potrzeba tu dodatkowych ozdobników i zapychaczy.
Dużą przyjemnością jest słuchać wokalisty, który się nie męczy, tylko robi z głosem co chce. Patrik Johansson wyrasta z hard rockowej tradycji, ale jego wokal ma trochę cięższe brzmienie. Dzięki temu może on śpiewać klasycznie, wyciągać wysoko i przenikliwie, może także zacharczeć czy niemal zaryczeć; może też nadać głosowi dowolny wyraz: niewinny, liryczny, agresywny czy nawet prowokujący i... kobiecy (w słowach nierządnicy babilońskiej w "Babylon Rise"); on może sobie brzmieć jak Dio, może sobie brzmieć jak Chris Boltendahl; on se może jeść Szato, może se jeść ostrygę, może se jeść co chce, a nie twoje rozpaćkane kanapki! Trochę się rozpędziłam, a chodzi o to, że wokalista potrafi głosem zilustrować różne treści i emocje, i za to należy mu się szacunek. Na całej płycie wyraźnie słychać, że autor mocno identyfikuje się ze swoimi tekstami.
"Jerusalem" na pierwszy rzut oka można wziąć za koncept album o wojnach krzyżowych (okładka i 3 charakterystyczne utwory: "Seventh Crusade", "The Battle of Jacob's Ford" i tytułowy), okazuje się jednak, że tematyka pozostałych kawałków jest już bardziej zróżnicowana: współczesne wojny, historia chrześcijaństwa, trochę New Age'u i rock'n'rollowych manifestów. Można by się zastanawiać o co chodzi, poza tym, że autor ma bardzo bogate życie wewnętrzne. Jeśli nawet cały album nie jest konceptem, to ma pewne przesłanie: "krucjaty" cały czas trwają, wszyscy prowadzimy wojny jeśli nie w dalekich krajach to w swoim sercu. Jest jeszcze jeden drobiazg spajający płytę w całość - charakterystyczne frazy często pojawiają się w dwóch rożnych tekstach. Przypadkowa powtarzalność czy zamysł?
Moją uwagę przykuły szczególnie "Suicide Rime" i "Pearl Harbor". Ten pierwszy to żywy, wpadający w ucho hard rockowy kawałek z cynicznym tekstem, co tworzy świetny kontrast. "Pearl Harbor" w warstwie tekstowej to typowy utwór o historycznej bitwie, natomiast muzyka tempem i strukturą doskonale ilustruje opisywane wydarzenia, łącznie z tym, że nakładające się na siebie gitary bezbłędnie przywodzą na myśl dźwięk startujących i wznoszących się samolotów. I jeszcze na koniec płyty taka wisienka - w zamykającym album utworze tytułowym nie zabrakło solówki gitarowej z tematem zaczerpniętym z muzyki Bliskiego Wschodu.
Przyznaję, że ten album w ogóle mi się nie nudzi. Naprawdę szkoda, że zespół, który wychodzi do słuchacza z profesjonalnym warsztatem i prawdziwymi emocjami ma tak mało fanów w porównaniu z kapelami całkowicie wtórnymi i sztucznymi, których ostatnio nie brakuje na scenie heavy/power metalowej.
Lucy / [ 16.09.2013 ]
|