Covery z reguły nie są ryzykowne, bo muzycy rzadko decydują się na nagranie albumu złożonego wyłącznie z interpretacji twórczości, która zdążyła już zaistnieć w masowej świadomości. Najczęściej stanowią one dodatki w limitowanych wydaniach właściwego, autorskiego materiału i raczej nie są włączane w ogólny koncept albumów. Dużą rzadkością są wydawnictwa złożone z kilkunastu przeróbek, dodatkowo rozmieszczonych na rozpiętym wachlarzu rocka i metalu. Jednym z nich był album bohaterów mojej dzisiejszej recenzji, zespołu Acid Drinkers, wydany w 1994 roku. Szesnaście lat po tej premierze legenda polskiego metalu nagrała jej swobodną kontynuację zatytułowaną "Fishdick Zwei-The Dick Is Rising Again".
Na potrzeby niniejszego wydawnictwa, zresztą tak jak było to w przypadku pierwszego "Fishdicka", muzycy Acid Drinkers zaprosili mniej i bardziej znanych gości, w tym m.in. Czesława Mozila czy Vogga z Decapitated. Część z nich wywarła znaczące piętno na jakość nowego albumu Acid Drinkers, ale o tym napiszę później. Wszak o wiele ważniejszą kwestią jest studyjny debiut nowego gitarzysty Yankiela, którego soczyste riffy będą na tym nierównym krążku świetnie uzupełniać się z gitarowym kunsztem i doświadczeniem Popcorna. Pozostaje tylko żałować, że pierwszy studyjny album grupy z nowym gitarzystą, co najwyżej potwierdził jego umiejętności w sprawnym serwowaniu riffów. Chyba trochę jeszcze przyjdzie poczekać aby przekonać się na ile Yankiel będzie miał wpływ w konstruowaniu utworów Acid Drinkers. Tymczasem jego debiut przypadł na album, który będzie wzbudzał dużo rożnych emocji, w tym negatywnych. We mnie wywołuje on zestaw wrażeń podobnych do tych, które miałem po obejrzeniu MTV Icon z udziałem Metalliki. Na cześć heavy metalowej legendy jej utwory zagrali wtedy m.in. Limp Bizkit czy Avril Lavigne zaproszone przez samą grupę. Koncert wypadł nieźle, ale trudno było uwolnić się od wrażenia, że o wiele lepiej wyglądałby to gdyby Metallica zaprosiła zespoły bliższe jej korzeniom, zgodnie z pierwotnymi założeniami. Podobnie jest z drugim "Fishdickiem". Muzycy Acid Drinkers chyba mieli problem w jaki sposób skonstruować swój nowy album, bo o ile sam wybór utworów nie wygląda najgorzej, o tyle styl ich wykonania jest bardzo niejednolity. Tym samym wychodzi z tego albumu hybrydowa kreaturka, która w różnych fragmentach płyty dostarcza dwojakich impresji. Najogólniej mówiąc Acid Drinkers napisali kilkanaście coverów, które można zakwalifikować do dwóch grup prostych kategorii: takich, które da się słuchać i takich, które od razu odrzucają. Część z nich odpowiada zakorzenionym inspiracjom grupy, a część to w gruncie rzeczy tania komedia, do której Acids nie zbliżyli się nawet na pierwszym "Fishdicku". Trudno powiedzieć jaki cel przyświecał Acid Drinkers, bo zamiast zarejestrować swoje heavy/thrash metalowe inspiracje grupa napisała zestaw dziwnych wariacji nie mających dużo wspólnego z dwudziestoletnią twórczością grupy. Oczywiście rozkłada się to połowicznie, bo są tutaj świetne numery utrzymane w metalowym klimacie ("Ring Of Fire", "Hit The Road Jack" czy "Bad Reputation"), ale też i takie, które mogłyby z powodzeniem stanowić hit w remizie na sobotniej dyskotece ("Love Shack", "Seasons In The Abyss", "Blood Sugar Sex Magic" czy "Nothing Else Matters"). Pomijam półśrodki w postaci quasi utworów: "Losfer Words (Big 'Orra)" i "Detroit Rock City", które ukazały się chyba tylko po to aby zachęcić fanów Iron Maiden i Kiss do kupna krążka.
Zaproszeni goście, o których wcześniej wspomniałem, wypadli tak jak cały krążek nierówno, ale łatwo zauważyć tutaj pewną prawidłowość. Polega ona na tym, że żadnego zarzutu nie można mieć do ludzi z metalowym rodowodem, np. Vogga z Decapitated czy Jahnza z Flapcjaka, którzy dodali dużo mocy wybranym kompozycjom. O wiele gorzej dzieje się kiedy któryś z gości wychodzi na pierwsze linii utworów, w dodatku jeśli są to ludzie z odległych Acidom granic muzyki. Wszak przesłodzony Czesław Mozil czy niuniowata Anna Brachaczek kompletnie wyłożyli odpowiednio "Nothing Else Matters" i "Love Shack". Żadną tajemnicą nie jest, że Acid Drinkers to nie grupa wyalienowanych muzyków zamkniętych w studio i dopracowujących swoje pomysły w każdym detalu tylko spuszczeni ze smyczy rock'n'rollowcy, którzy swoją muzykę traktują poważnie zaledwie od czasu do czasu, a koncerty grają bez żadnych fizycznych ograniczeń. Mi osobiście odpowiada studyjne Acid Drinkers traktujące o poważnych sprawach i biczujące mnie heavy n' thrash metalowymi kompozycjami, a drugi "Fishdick" sprawił, że poczułem się raczej jak na festynie, na którym bardziej chodzi o szybko wytracającą się zabawę, a nie o porządne wrażenia... czy o to chodziło?
Robert Bronson / [ 19.12.2010 ]
|