Siedzę przed komputerem, z mocnym postanowieniem napisania recenzji. Jednak mam kosmiczny dylemat, co opisać. Trzeba jednak podjąć męską decyzję - Jon Oliva's Pain - 'Tage Mahal. Tage mahal to XVII-wieczny indyjski budynek sakralny (konkretnie grobowiec) zbudowany przez Szacha Dżehana. Budowla olśniewa. Jest monumentalna, pełna przestrzeni i przebogata. Trzeba przyznać, że mr. Oliva zna się trochę na architekturze, bo tytuł wybrał niezwykle adekwatny do tego co prezentuje na tym albumie. Na wstępie zaznaczam, że postaram się uniknąć porównań do Savatage, gdyż znam w całości jeden tylko album ("The Wake Of Magellan") i prawdopodobnie owe porównania byłyby nieprawdziwe.
Srebrny krążek wypełnia trochę ponad godzina materiału. Materiału dobrego, wręcz wspaniałego. W moim odczuciu to niezwykle przemyślana i dopracowana płyta. Każdy dźwięk jest na swoim miejscu, nie ma się wrażenia przesytu, czy przerostu formy nad treścią. A treść jest dosyć powolna. Nie ma tu zbyt wielu "wyskoków do przodu" czy tak częstych w heavy metalu galopad. Perkusista po przesłuchaniu albumu jawi się nam jako człowiek niezwykle spokojny, któremu nigdzie się nie spieszy. Jego kolega z sekcji ma podobny pogląd na życie. Grają panowie spokojnie, równo i precyzyjnie. Towarzysze wioślarze od czasu do czasu wykazują chęć zgoła odmienną, chcą pomknąć, ale coś sprawia, że tak się nie dzieje. Co to w sumie więc jest za muzyka?? Dobre pytanie, a gdy dodamy do tego często pojawiające się, majestatyczne dźwięki klawiszy i wręcz orkiestrowe aranże, ukazuje się nam cała potęga Tage Mahal. Mało tego! W samej strukturze utworów dzieje się niesamowicie dużo. Nadal istnieje podział na zwrotki i refreny, ale nie są one rozmieszczone symetrycznie, utwory poprzetykane są ciekawymi solówkami. Czasem słychać nawet jakieś psychodeliczne sample (śmiechy, dialogi itp.) co może niektórym nasunąć skojarzenia z Pink Floyd, ale to baaardzo daleko idące skojarzenia.
Rozmach. To kolejne słowo jakim można opisać tą płytę. Chóralne zaśpiewy, wspomniane orkiestrowe aranże, sporo klawiszy, które działają na równych prawach z gitarami (nie ma w tym nic dziwnego biorąc pod uwagę to, kto skomponował materiał na ten album). Wszystko to powoduje, że czujemy ogrom tej płyty, jednocześnie nie jestem przytłoczony tym materiałem. Mimo, że jest on oparty na średnich tempach, jest bardzo przestrzenny i melodyjny. Może w radiu te utwory nie zrobiłyby większej furory, ale na długo wbijają się w zwoje mózgowe i nie spieszy im się do opuszczenia tego przytulnego gniazdka.
Rasowy heavy metal z obficie wykorzystanymi klawiszami (np. słucham teraz "Nowhere To Run", i kojarzy mi się ten utwór z Dream Theater ["Falling Into Infinity"] - przyznaję się, tutaj trochę popłynąłem). Ostatnimi czasy często próbuje się na silę być oryginalnym, niepotrzebnie kombinować. Jon Oliva i jego Ból poszli w drugą stronę. Nagrali ciekawy, klasycznie brzmiący album. Utwory po pierwszym przesłuchaniu wydają się proste, ale czasem trzeba się wsłuchać, by odkryć całą muzyczną warstwę kompozycji. Nie ma zbytniego epatowania umiejętnościami. Jest za to porywający (mimo tych wolnych temp) materiał. Jest melodia, ładna produkcja (może trochę czasem bas zbyt schowany), kiedy ma być ciężko jest ciężko, Oliva śpiewa oszczędnie z bardzo charakterystyczną chrypką, kiedy ma być szybko jest... wolno. To chyba jedyny minus tego albumu. Po pewnym czasie może zrobić się on trochę monotonny, mimo tych rozbudowanych aranżacji, ale nie można mieć wszystkiego. Zresztą z drugiej strony to nie jest najważniejsze. Najważniejsze jest to, że słychać że to jest szczera płyta. Miałem tego nie pisać, ale napiszę - nawet mimo tak nikłej znajomości Savatage stwierdzam, że słychać tutaj Savatage w ilościach dosyć sporych, ale czy to źle?? W końcu to ten sam człowiek, albo jak to stwierdził kiedyś Halford: "to wciąż ten sam łeb". Niech te łby nadal tworzą, obojętnie pod jakim szyldem, byleby to była muzyka na tym poziomie.
IronEd / [ 13.04.2005 ]
|