01. Keep Out! 02. Lost in the Dark 03. Parasite Symphony 04. Prototype 05. Eyes 06. Shelter 07. Straight to Hell 08. Finest Day to Die 09. Play with Me 10. Endless Fry 11. Wasteland 12. Home Sweet Home
Pamiętacie poprzedni album formacji Killsorrow? Ja pamiętam, gdyż był to kawał porządnego, melodyjnego, radioaktywnego metalu. Wydana dwa lata później EP-ka "Atom Heart" zawierała już materiał cięższy, bardziej groove metalowy, dlatego też zastanawiałem się nad tym, którą drogę obiorą chłopaki na swoim trzecim pełnokrwistym krążku. Przyznaję się bez bicia: na przedpremierową, cyfrową wersję nie znalazłem jednak czasu. Dopiero fizyczne wydanie "Wasteland Chronicles" na dłużej zagościło w moim odtwarzaczu. Lepiej późno niż wcale?
Mimo iż drugi album krakowskiej grupy wydany został własnym sumptem, to jest jednym z najładniejszych wydawnictw, jakie ostatnimi czasy widziałem. To, co przygotowali Zbigniew Józefczyk i Michał "Xaay" Loranc jest prawdziwą ucztą dla oczu. Kolorowa okładka z krzykliwymi napisami przypomina komiksy z lat 60. (np. te od Stana Lee i Jacka Kirby'ego), a tył wydawnictwa, ostatnia strona książeczki i sama płyta zawiera grafiki przywodzące na myśl propagandowe plakaty z czasów ZSSR (jak również artworki z serii "Fallout"). Robi to klimat - zwłaszcza dzięki detalom pokroju kropkom podkreślającym cienie czy postrzępionych krawędzi (bo tak, ten lekko wytarty bok skanów okładki to nie błąd). Sam booklet to z kolei teksty utworów, którym towarzyszą kolejne rysunki - każdy nawiązujący w jakiś sposób do treści danej kompozycji. Był pomysł na to wydawnictwo i widać wyraźnie, że zespół nie szczędził środków by go zrealizować.
Muzycznie "Wasteland Chronicles" stanowi swego rodzaju podsumowanie całej dotychczasowej drogi muzyków. Dominującym pierwiastkiem jest więc heavy metal, ale trafimy także na liczne groove metalowe patenty (w tym charakterystyczne tempa i riffy). Pojawią się także i nowe elementy spod znaku "-core", choć te już bardziej w wokalach. Zespół nieco zwolnił w porównaniu do krążka z 2019 roku: większość kawałków zbudowana jest wokół średniego tempa, więcej tutaj również spokojniejszych, bardziej melancholijnych partii, czysto śpiewanych przez Ogonowskiego. Trochę się w tych utworach kombinuje (pojawi się nawet altówka!), okraszone są przyjemnymi solówkami, ale nie obraziłbym się, gdyby zespół poszedł jeszcze dalej. Bo z jednej strony dobrze, że nie mamy kalki "Killsorrow", ale z drugiej: po kilkunastokrotnym przesłuchaniu płyty chciałoby się jeszcze większej różnorodności. Bo tak, jest melodyjny, przypominający In Flames z czasów "Clayman" (ta gitara!) numer "Prototype", ładnie pokombinowany "Straight to Hell", orientalny "Eyes" czy pędzący w zwrotkach "Home Sweet Home", ale pewne elementy układanki zbyt szybko stają się widoczne.
Bardzo ładnie przez ostatnie 5 lat rozwinął się Piotr Ogonowski. Teraz głównie wykorzystuje swój czysty śpiew, nierzadko zaskakując słuchacza górkami (jak np. w "Eyes"). Czy włączymy przypominający trochę taką mroczną kołysankę "Lost in the Dark" czy emocjonalny, aktualny pod względem tekstu "Play with Me" - w zasadzie nie da się do niego przyczepić (zwłaszcza, że i jego akcent nie jest już tak słowiańsko brzmiący). Gdy trzeba, potrafi również wykrzesać z siebie trochę gniewu. Z perspektywy czasu słychać, że niektóre tego typu partie na "Killsorrow" jakby pisane były z myślą o Parandyku i Piotr starał się w nie wstrzelić. Tutaj są już zupełnie inne: wokalista posiada wyższy głos, więc i w agresywniejszych fragmentach idzie w inne rejony, właśnie przypominające wspomniany wcześniej metalcore. Krzyczana końcówka "Straight to Hell" lub "Home Sweet Home", bridge w "Finest Day to Die" - Ogonowski odwiedza krainy, w które wcześniej się nie zapuszczał. A my wraz z nim. I w sumie nie obraziłbym się, gdyby takich wycieczek było więcej.
"Wasteland Chronicles" to niemal 41 minut dobrze wyglądającego i dość smacznego metalu. I choć dałoby radę całość jeszcze mocniej przyprawić, to jednak krążek ciągle wyróżnia się na tym naszym depresyjnym, bo zdominowanym przez black metal poletku. W tym muzycznym świecie po atomowej apokalipsie jest sporo życia - radioaktywnego, zmutowanego, ale jednak życia. Osobiście chciałbym, aby było w nim jeszcze bardziej niebezpiecznie (a więc by poszczególne kawałki były bardziej zróżnicowane), ale to już może na kolejnej płycie. Którą z pewnością sprawdzę.