01. Radiance 02. Burn Him Alive! 03. Animal 04. Killsorrow 05. Dust Remains 06. Sleepwalkers 07. One Last Day 08. Alone 09. Hope in You 10. When the Night Is Calling 11. Desert Wind 12. Warriors of the Storm 13. World Turned Off 14. Eternal Sunset
Drugi pełny album w dorobku krakowskiej formacji Killsorrow to owoc niemal trzyletniej pracy muzyków. Podobno była to droga przez mękę i prawdziwy test charakteru. Grupa co chwilę napotykała nowe przeszkody i ostatecznie do celu dotarła w uszczuplonym składzie - w trakcie prac pożegnali się z nią bowiem wokalista Marcin Parandyk oraz gitarzysta Paweł Sokołowski. Na szczęście krążek udało się w końcu ukończyć, a ze świeżą krwią na pokładzie, Killsorrow wyruszył zdobywać zniszczony nuklearną wojną świat. Czy jednak te wszystkie kłody rzucane pod nogi nie odbiły się na jakości jego najnowszego dzieła?
Album zatytułowany po prostu "Killsorrow" dostępny jest zarówno fizycznie, jak i cyfrowo na największych serwisach streamingowych. Jako wielbiciel wrażeń organoleptycznych oczywiście zaopatrzyłem się w bardzo ładnie wydany digipak, okraszony dość klimatyczną oprawą graficzną. Wszystko na nim jest niewyraźne i pełne artefaktów - zupełnie jak byśmy oglądali film na jakimś starym, zepsutym odbiorniku (skojarzenia z klasycznymi odsłonami serii "Fallout"?). Po otwarciu wydawnictwa z lewej strony znajdziemy książeczkę, w której znalazło się miejsce na wszystkie teksty utworów oraz bardzo fajne zdjęcia grupy w pełnym post-apokaliptycznym rynsztunku, przypominającym kostiumy z "Mad Maxa" czy "Krwi bohaterów" - super sprawa. Bardzo ładnie prezentuje się też sam nośnik, przypominający piłę tarczową - czy muza na nim zawarta jest równie... ostra?
Osoby, które po drugiej płycie Killsorrow spodziewały się więcej mocnego groove metalu czy melo-deathu mocno się zdziwią. Bo choć znajdzie się tutaj kilka cięższych partii, jak np. w "Burn Him Alive!", "When the Night Is Calling" czy w "Hope in You", to jednak nowym dźwiękom bliżej do klasycznego heavy, spod znaku Żelaznej Dziewicy czy rosyjskiej Arii. Łącznie na płycie znajdziemy 14 (trwających łącznie 54 minuty) kompozycji, z których cztery to takie krótkie, gitarowe miniaturki, mające budować klimat. Trzeba dodać: bardzo ładne miniaturki, z już zwłaszcza "Alone", przypominający Maidenów z "Dance of Death". Oprócz nich otrzymamy w zasadzie same bardzo dobre, albo wręcz świetne, melodyjne numery, okraszone bezbłędną pracą gitar. Pojawiają się kapitalne riffy (nieco orientalny "Warriors of the Storm" - miazga!) i interesujące solówki, w tym jedna na... thereminie!
W poszczególnych kompozycjach dużo się potrafi dziać, jednak nigdy na tyle, aby gdzieś zgubić uwagę słuchacza. Na nic jednak dobrze napisane kawałki, jeśli nie jest ich w stanie udźwignąć odpowiedni wokalista. Marcin Parandyk posiada kawał potężnego głosu - jak wypada jego następca, w postaci Piotra Ogonowskiego? Nowy frontman zaskakuje, bowiem niemal 80% swoich partii śpiewa czysto, z rzadka korzystając z growli. Oczywiście jak już trzeba, to "chrypi" bez większych zastrzeżeń, ale jednak na tyle spodobały mi się jego wysokie wokale, że na następnym wydawnictwie nie obraziłbym się, gdyby stanowiły już całe 100%. Oczywiście miejscami troszkę wychodzi jego słowiański akcent, a i niektóre wyrazy potrafi dość dziwnie wymówić (słychać to np. w "Sleepwalkers"), no ale myślę, że wraz z kolejnymi koncertami poprawi te delikatne niedociągnięcia.
Drugi album Killsorrow, pomimo dość długiego czasu trwania, to krążek przy którym nie da się nudzić. Znajdziemy tutaj bowiem kawał porządnego, dynamicznego, mocno melodyjnego grania, pełnego pasji i zaangażowania. Ciężko nawet znaleźć jakąś słabą kompozycję - każda z nich jest bowiem co najmniej bardzo dobra, a kilka z nich na pewno trafi na dłużej do Waszej playlisty. Świetne riffy, fajne solówki, pewna sekcja rytmiczna, a do tego wszystkiego wokalista, który rzucony na bardzo głęboką wodę "dał radę", mocno zaznaczając na albumie swoją obecność. Czekam na jakiś koncert w mojej okolicy!