01. The King Lost His Crown 02. The Shepherd Has Left the Flock 03. Where Can You Flee? 04. You Are the Warrior! 05. No Sign of Life 06. The Highest Ideal 07. Midgard Warriors for Life 08. Did You Struggle with God? 09. Tyr Wields the Sword 10. It Is Finished 11. Here at the End of the World
Szwedzi z Unleashed już od wielu nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Jasne, niektóre albumy mogą być lepsze, inne ciut słabsze, ale nawet te drugie zawierają co najmniej solidną porcję viking/death metalu. Wydana w 2021 roku czternasta studyjna propozycja tej kultowej ekipy to jednocześnie piąta część sagi "Odalheim", zapoczątkowanej... nie, nie przez "Odelheim" z 2012 roku, a przez "As Yggdrasil Trembles" (2010). Pod względem tekstów jest to więc bezpośredni sequel bardzo dobrego "The Hunt for White Christ" (2018). Czy muzycznie również poruszamy się po znanym już terenie?
"The Hunt for White Christ" był albumem dość bezpiecznym. Unleashed korzystało ze sprawdzonych patentów, by dostarczyć kawał kopiącej cztery litery, choć jednak pozbawionej już tej młodzieńczej bezczelności muzy. Na "No Sign of Life" grupa włącza z kolei piąty bieg, udowadniając, że ta death metalowa maszyna jest w stanie wygrać jeszcze niejeden wyścig. Już pierwszy "The King Lost His Crown" łapie słuchacza z zaskoczenia tym niemal thrashowym początkiem. Dalej Schultz ciśnie jak opętany, gitara fajnie młóci w tle, a solówka zostaje w głowie - stare dziady pokazują więc, że zostało w nich jeszcze sporo życia. I kreatywności, bo choć na albumie często pędzi się na złamanie karku, to jednak nie brakuje także i zabaw z tempem (charakterystyczny "It Is Finished"), flirtów z innymi podgatunkami (niemal doomowy "You Are the Warrior!", thrashowy riff "The Shepherd Has Left the Flock"). A w wielkim finale gitara potrafi wykręcić nawet i orientalny motyw (co ma swoje uzasadnienie w warstwie tekstowej).
W Unleashed nigdy jednak nie chodziło o jakąś tam wirtuozerię: ta muza miała miażdżyć łby i odcinać kończyny. I, tutaj nie ukrywam swojego zaskoczenia, ciągle to robi. Gitarzyści potrafią wykręcać niesamowite rzeczy: riff "Midgard Warriors for Life" czy "Here at the End of the World", kapitalne tło w "No Sign of Life", melodyjne, urzekające solówki... Słysząc prace Fredrika i Tomasa w takim "The Highest Ideal" aż chce się wykrzyknąć razem z Hedlundem: "Hail Odin!". Zwłaszcza, że swoim głosem Johnny potrafi kruszyć mury. Nie ważne czy akurat przekraczamy dozwoloną prędkość, dostajemy po mordzie serią z blastów czy zwalniamy do bardziej marszowych rytmów (jakież fajne, chropowate melorecytacje!): 54-letni wokalista brzmi po prostu potężnie. No ale ciasteczko zgarnia jednak Anders Schultz na perkusji. Ja wiem, że facet to legenda, no ale tutaj napieprza jak jakaś maszyna. Płynnie zmienia rytmy, trzymając to wszystko w ryzach, a gdy trzeba, to wręcz startuje w kosmos (ach ten utwór tytułowy!).
Po "No Sign of Life" spodziewałem się powtórki z rozrywki, a więc solidnego, "staroszkolnego" death metalu. I choć ta druga część jak najbardziej się zgadza, to jednak nazwanie całego materiału mianem "solidny" byłoby nieco obraźliwe. To bowiem płyta, którą Szwedzi udowadniają, że nie przez przypadek nazywa się ją legendą gatunku. To krążek, którym muzycy potwierdzają, że miejsce w I lidze death metalu należy im się jak psu buda. To mocny, zróżnicowany, odegrany z chirurgiczną precyzją śmierć metal, który zadowoli każdego fana. Niech żyje Odyn!