1. Cold as Metal 2. Journeyman 3. Firestone 4. Riders of Navia 5. The Screaming Skull of Silence 6. Walking (Through Debris of Nations) 7. Die Gelassenheit 8. Mirdea Lake 9. The Omega Man
Divine Weep poznałem przy okazji premiery wydawnictwa "Age of the Immortal" w 2013 roku. Ten pierwszy raz nie był zbyt udany. Później (2015) była płyta "Tears of the Ages", która wypadła już znacznie lepiej w moim odbiorze. Po kolejnych pięciu latach otrzymałem album o tytule "The Omega Man". Jak wypadło moje trzecie podejście do tego zespołu? Dobra dyspozycja z poprzedniego albumu została obroniona? Czy też zespół zjechał z poziomem? Ciekawi? To jedziemy z tym heavy metalem!
Po pierwsze - w Divine Weep mamy zmianę za mikrofonem. Wokalistą jest obecnie Mateusz Drzewicz znany z Hellhaim, czy Subterfuge. Do poprzedniego wokalisty zastrzeżeń nie miałem, ale zmiana nie jest na gorsze. Kto zna wspomniany Hellhaim, to wie, że Mateusz"buraków nie posadzi". Po drugie - zespół ciut zaskoczył, bo muzycznie próbuje wyrwać się z okowów klasycznie granego heavy metalu. O ile jeszcze w otwierającym album utworze "Cold as Metal" czuć skórzanymi gatkami i zimną stalą miecza, tak dalej już jest różnie. Rozpędzony "Journeyman" z klasowymi zwolnieniami pędzi na złamanie karku, by w dalszej części pokazać ciut ciężaru. Ale to wszystko rozgrzewka przed kolejnymi akcentami. I tak już w kolejnym "Firestone" pojawiają się black metalowe smaczki: blasty i growle. Przyznam, iż mi to ozdobniki siadły elegancko, ale zrozumiem ortodoksyjnych kataniarzy i ich niesmaku. A przypomnę dla nie znających historii zespołu - oni zaczynali grając black metal...
Na przetrawienie tego "szoku" zespół daje fanom kolejny numer, którym jest klasycznie pościelowa ballada "Riders of Navia". Co ciekawe zespół "ukradł ją" ze wydawnictwa "Age of the Immortal" i nagrał ponownie. Cóż, jak to u mnie z balladami - w 99% to nie moja bajka i tak jest i tutaj. Na szczęście wraz z "The Screaming Skull of Silence" wracamy na tory kolejki szybkich prędkości. Świetnie rozpędzony numer, który flirtuje z amerykańskim power metalem i zaskakuje nieoczywistymi wokalami w refrenie. A co tu się wyczynia pod koniec tego kawałka, to głowa mała! Super jazda i znowu te pięknie black metalowe klimaty.
"Walking (Through Debris of Nations)" to najdłuższa kompozycja na tym albumie. I chyba też najbardziej zróżnicowana, bo zaczynamy wręcz balladowato, poprzez klasycznie grany heavy, a docieramy gdzieś w okolice power/thrash metalu. A do tego zespół prowadzi nas za rączkę i te co raz mocniejsze elementy dokłada dosyć stopniowo i w większym wymierze. Trudno się zorientować kiedy pożegnaliśmy to początkowe "smędzenie" na rzecz metalu z krwi i kości. Bardzo fajnie to wyszło i ten numer niesłychanie przypadł mi do gustu. Dla balansu mamy oczywiście klawiszowo-wokalne zwolnienie, które robi dodatkową robotę. Ciutkę przyczepie się do zakończenia tego kawałka. Całkiem fajna galopka wyciszająca się powoli. Hmm... odbieram to trochę jakby zabrakło pomysłu, jakiegoś mocnego akcentu na koniec i dlatego zdecydowano się na taki fade out.
Opartego na basie i klawiszowym plumkaniu "Die Gelassenheit" nie rozumiem. Dosłownie i w przenośni. Dosłownie, bo to jakiś dialog w czarn... wróć, niemieckiej mowie. A po drugie to taka miniaturka, która nic nie wnosi. Na szczęście po chwili dostajemy w łeb początkiem "Mirdea Lake", a później zaczyna się czarowanie klimatem i zmianami nastroju. Cudo, że palce lizać! No i na samiusieńkim końcu mamy numer tytułowy - "The Omega Man". I co on przynosi? Ano wjeżdża nam na pełnej krasie (bez brzydkich skojarzeń mi tu proszę!) z tym co w heavy metalu najlepsze. Rozpędzone riffy, świetne wokale, kapitalne zwolnienia, no cóż więcej dodać - będą Państwo zadowoleni. Nie ma innej opcji!
Najnowsze dziecko Divine Weep to solidna heavy metalowa propozycja skierowana dla wielbicieli klasycznego podejścia do tematu. Wiadomo, że Helloween, Iron Maiden, czy amerykańskie zespoły power są tutaj na topie. Oczywiście muzycy nie kopiują nikogo, jedynie czasem zapędzą się do odpowiedniej szufladki. Od siebie dodają sporo dobrego. Album jest dosyć zróżnicowany, dlatego pozwoliłem sobie rozebrać na czynniki pierwsze poszczególne kompozycje. Mamy na nim sporo fajnych riffów, melodii, czy zgrabnych solówek. Wokalnie też interesująco, bo i mamy halfordowe piski, jak i blackowe metalowe skrzeki. Zdecydowanie nudy nie ma, a o to przecież chodzi.