01. The Creature Is Alive 02. Protectors of All That Is Evil 03. Hangman's Cove 04. New Blood 05. Burn Those Bridges 06. Wasting Daylight 07. Hold That Thought 08. Witches & Spies 09. Every Day Is A New Hole To Dig 10. Flesh You Call Your Own
Od kilku lat przysługują się dobremu imieniu polskiego southern metalu jak nikt inny. W toku tej niemal samotnej walki J.D. Overdrive w końcu w odnaleźli samych siebie. "Wendigo" nikomu niczego nie udowadnia, "Wendigo" idzie po dusze ofiar jak po swoje.
Opisując nowy materiał katowiczan nie da się pójść na łatwiznę i uciec w kalkę o "najcięższym", "najszybszym", "najmroczniejszym" czy innym reklamującym nowe metalowe krążki "naj". Kusi wprawdzie "najdojrzalszy", ale stopniowanie tego określenia w kontekście łobuzerskiej, zapijaczonej southernowej stylistyki nie będzie do końca na miejscu. JDO uderzali już mocniej, choćby na poprzedniczce. Można odnieść wrażenie, że na "The Kindest Of Deaths" grali tak ciężko, jak potrafią, zaś na "Wendigo" - tak, jak chcą. Nie od razu odsłaniają jednak karty: krążek otwiera szybki, rozkrzyczany "The Creature Is Alive", który pozwala się słuchaczowi rozładować przed przejściem do kolejnych, bardziej zniuansowanych numerów. Już tu, na progu, pięknie przedstawia się wokalista, "Suseł", który atakuje w refrenie wrzaskiem niczym z arsenału samego Phila Anselmo.
Suseł demonstruje na płycie szeroką gamę możliwości, ale nie ma tu mowy o nachalnych głosowych popisach - jest naturalnie, z luzem, zawsze na miejscu. Gardłowy JDO ma przy tym zdolność do przejmowania głosem totalnej kontroli nad klimatem utworu: potrafi z krzykiem wyskoczyć zza subtelnej, bluesowej zagrywki "Stempla", przydając brudu i agresji spokojnie dryfującemu utworowi ("Hold That Thought"), bądź odwrotnie - rockowym śpiewem ugłaskać niski, crowbarowy riff ("Wasting Daylight"), by później zejść w najniższe rejestry i pozwolić w pełni wybrzmieć mrokowi gitary. Oczywiście nie zawsze wokalista staje w kontrze do reszty zespołu - duże wrażenie robi choćby kulminacyjny punkt "Flesh You Call Your Own", w którym przeszywający krzyk idzie ramię w ramię ze złowrogim riffem.
Równie ważna dla charakteru "Wendigo" jest gra wspomnianego Stempla, z gracją balansującego w swoich riffach między mocnymi uderzeniami, a rockowo-bluesową lekkością. Nawet zza najcięższej partii może w każdej chwili puścić oko luźna, melodyjna zagrywka, a z gruntu przebojowe numery (jak radiowy "New Blood") nie dają sobie odmówić zgodnej z gatunkiem mocy. Luz i polot wioślarza uwydatnia specyficzne brzmienie albumu - gitara jest na "Wendigo" nieco wycofana, nie tak dominująca i ostra jak choćby na "The Kindest...", co paradoksalnie pozwala docenić lżejsze, "rockujące" zagrania. Prócz brzmienia od poprzednich nagrań JDO "Wendigo" odróżniają też nieco bardziej zwarte kompozycje. Całość jest żywa, przebojowa (w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu), ciągle utrzymująca uwagę słuchacza - nawet z założenia "walcujące" numery są ciekawe rytmicznie i zróżnicowane. To zróżnicowanie jest być może największą siłą albumu: w każdym utworze zespół pokazuje się z kilku stron, ale nie ma kawałka, który mógłby w pojedynkę rzetelnie streścić cały krążek.
Mimo wszystko czasem trochę tęskno za ostrzejszą, bardziej piłującą powietrze produkcją. Chciałoby się w bardziej agresywnej oprawie usłyszeć choćby "The Creature..." czy szybką partię z "Flesh...", które z innym brzmieniem dałyby się wziąć za nagrania z najlepszych czasów Down. Z drugiej strony, bez elegancko przypiłowanych pazurów Wendigo zapewne nie byłaby tak uroczą bestią. To subtelnie wygładzony dźwięk w dużej mierze spaja kawałki w całość i sprawia, że chociaż to ostra, wyrazista muzyka, z którą trudno o wyciszenie i odjazd ku odmiennym stanom świadomości, da się jej bez cienia zmęczenia słuchać w kółko, choćby zapętlonej przy piątkowym kuflu. Sami muzycy tak zresztą widzą wiodące przeznaczenie krążka - nie bez kozery albumowi towarzyszyła premiera rzemieślniczego piwa pod tą samą nazwą.