Trzecia pozycja w dorobku Brytyjczyków z Onslaught jest ich najbardziej niedocenioną w całej karierze. Powodów takiego stanu rzeczy może być kilka. Pierwszy z nich to zmiana na stanowisku wokalisty, miejsce Sy Keelera śpiewającego na poprzedniej płycie zajął Steve Grimmett znany z Grim Reaper. Moim zdaniem angaż tego wokalisty był świetnym pomysłem, ponieważ posiada on potężny głos, z którym zdążył już zapoznać fanów przy okazji trzech albumów swojego poprzedniego zespołu. Po drugie kapela przerzuciła się na bardziej melodyjny thrash niż to miało miejsce na "The Force" ,co mogło odstraszyć wielu fanów spodziewających się po Anglikach kontynuacji poprzednika.
Na krążek wydany przez London Records w sierpniu 1989 roku weszło 8 numerów, o łącznym czasie trwania niespełna 58 minut. Można by powiedzieć że to bardzo długo, jednak poziom rozbudowania kompozycji i mnogość pomysłów nie pozwala chociaż na chwilę odpoczynku podczas jego słuchania. Właściwie jedynym chybionym pomysłem tutaj jest intro: "Asylum" jest ono klimatyczne, z tym że za długie, trwa pięć minut co jak na instrumentalne wprowadzenie do albumu to stanowczo za długo. Jednak po intrze do niczego przyczepić się już nie da. W dalszym ciągu przeważają tutaj numery w szybkich lub średnio szybkich tempach. Mimo, iż znajdziemy tu więcej melodii, w dalszym ciągu jest to kopiący prosto w twarz thrash na najwyższym poziomie. Każdy ze znajdujących się na płycie kawałków jest wzbogacony, dzięki rozbudowanym partiom gitar solowych, wystarczy tylko posłuchać numeru tytułowego aby zrozumieć o czym mówię.
Największym zaskoczeniem tutaj na pewno będzie przedostatni "Welcome To Dying" jest najdłuższym (trwa ponad 12 minut!) i zarazem najspokojniejszym z napisanych kiedykolwiek numerów Onslaught. Posiada balladową konstrukcje, mianowicie rozpoczyna się od "czystych gitar" by później stać się cięższym w trakcie refrenu oraz dalszej części. Wszystkich zagranych tutaj motywów, melodyjek czy solówek nie sposób zliczyć. Bardzo dobry numer, w ogóle nie czuć jego długości, słucha się świetnie. Ostatni kawałek to wspaniały "Power Play", który poza coverem (o którym za chwilę) i wspomnianym już intrem jest najkrótszy na "In Search Of Sanity". Prawdziwa petarda na koniec jest strzałem w dziesiątkę, nie ma tutaj zwolnienia i wytchnienia chociaż na chwile. Cały czas leci ostra jazda bez trzymanki. Bardzo dobry kontrast do poprzedzającego go "Welcome To Dying". Jak wspomniałem, trzecia płyta Brytyjczyków posiada również cover. Mowa tutaj o "Let There Be Rock" z repertuaru zespołu, którego myślę że nikomu nie trzeba przedstawiać. Bardzo fajnie jest on zagrany z większą werwą od oryginału, co czyni z niego bardzo przyjemną część albumu.
Nie można mieć zastrzeżeń do żadnego z instrumentalistów, ani tym bardziej do Steve'a Grimmetta, który należy do ścisłej czołówki metalowych wokalistów, co udowadnia również na "In Search Of Sanity". Jeżeli ktoś jeszcze nie zapoznał się lub omija szerokim łukiem tę płytę, polecam to zmienić. Nie jest może najlepszą rzeczą jaką wydali, ale na pewno jest świetna i warta przesłuchania. Jeśli lubisz pozycje jak "By Inheritance" Artillery, jestem pewien że polubisz wyżej opisany album.