The New Roses - "Jon Lord siedział obok na Hammondzie"


Zastanawialiście się nad tym, kto będzie mógł przejąć pałeczkę po tych wszystkich legendach rocka kończących obecnie karierę? Jedną z kapel, które pewnie wyciągają swoją rękę jest niemiecka grupa The New Roses. Grała z Foreigner, grała z KISS, grała ze Scorpions, a swego czasu otwierała nawet finał Ligi Mistrzów. Dzięki ciężkiej pracy stała się jedną z najlepszych europejskich kapel grających melodyjny hard rock. 4 października nakładem Napalm Records na rynku ukazał się szósty album formacji: "Attracted to Danger". To właśnie on był pretekstem do rozmowy z wokalistą. Timmy Rough opowiedział nam o historii zespołu, rozszerzeniu składu, singlach promujących nową płytę, czy współpracy z Jonem Lordem. Przy okazji przyznał się do bycia durniem jeśli chodzi o piłkę nożną... No ale: nie uprzedzajmy faktów. Przed Wami: sympatyczny, szczery i przezabawny Timmy Rough!





MetalSide: Hej! Wszystko dobrze słychać?

Timmy Rough: Cześć! Poczekaj chwilkę... Tak, teraz tak.

Co tam się wydarzyło u Ciebie ostatnio? Bo to nasze pierwsze spotkanie musiałeś odwołać na ostatniej prostej. Z tego, co się orientuję, to przez chorobę?

Tak, to trochę szalony okres. Robię teraz z... Bo ja wiem? 15-20 wywiadów dziennie? W międzyczasie koncertujemy, ogarniamy sprawy związane z promocją albumu... No i właśnie jakoś w zeszłym tygodniu ścięło mnie z nóg na jakieś dwa dni. Oczywiście premiera wydawnictwa musiała być moim priorytetem, a na sobotę mieliśmy ustalone ostatnie festiwalowe show. Musiałem być w pełni sił, dlatego postanowiłem wziąć dwa pełne dni wolnego, by spróbować naładować baterie.

Rozumiem. Zacznijmy może od historii The New Roses, ponieważ teoretycznie grupa istnieje od 2007 roku, a technicznie: od 2012. Dlaczego postanowiliście zacząć od nowa w roku, w którym miał się skończyć świat?

(głośny śmiech) Wyszło to w sumie dość naturalnie. Zaczynaliśmy jako cover band - gdzieś w 2006/2007 roku. Urban - nasz perkusista - i ja. Graliśmy w lokalnych barach dla motocyklistów, we wszystkich tych szemranych miejscach. A także na podwórkach i w garażach. Graliśmy kawałki, które kochaliśmy: The Beatles, Elvisa, Aerosmith, Guns N' Roses, The Rolling Stones, Toma Petty'ego - wszystko. To była twarda szkoła. Nauczyliśmy się jak robić to, co teraz robimy. Graliśmy tak przez dłuższy czas. Jestem młodszy od Urbana o osiem lat. Jego grupa rozpadła się w dość nieprzyjemny sposób i był w takim miejscu, że już nigdy nie chciał grać w zespole stawiającym na autorskie kawałki. Ja jednak na tym polu byłem jeszcze prawiczkiem - zawsze chciałem grać oryginalne kompozycje. Pewnego dnia w naszym rodzinnym mieście grał Black Stone Cherry. Ich support na krótko przed występem się wysypał, a że często wpadałem do tego klubu to znałem gościa, który tam pracował. Zadzwonił do mnie ze trzy czy cztery dni przed koncertem i zapytał czy nie chciałbym otwierać tego występu. Powiedziałem mu, że musielibyśmy grać jakieś covery ponieważ nie mamy nic swojego. "Nie, to muszą być autorskie utwory" - odpowiedział. Zadzwoniłem do Urbana, powiedziałem, że Black Stone Cherry to fajna kapela i co moglibyśmy zrobić z tą sytuacją. Spotkaliśmy się w sali prób i sprawdziliśmy te trzy lub cztery kawałki, które "prawie" napisałem - bo nie były skończone. Chaotycznie bo chaotycznie, ale jakoś je szybko ukończyliśmy i ostatecznie pojawiliśmy się przed Black Stone Cherry.

Koncert się udał?

Pierwszy raz byłem wtedy na scenie prezentując mój własny repertuar! Wiedziałem wtedy, że nie ważne co ludzie będą mówić, ale to jest właśnie to co będę robić do końca życia. Będę muzykiem i kompozytorem. Urban też to poczuł. Pod koniec seta wszyscy - ludzie oraz my - świetnie się bawili. Pamiętam jakby to było wczoraj: staliśmy na backstage'u i powiedzieliśmy sobie: musimy to zrobić! Wtedy postanowiliśmy skupić się na własnych kawałkach, choć jeszcze przez jakiś czas występowaliśmy pod nazwą Timmy Rough Band. The New Roses powstało w 2012 roku kiedy już poznaliśmy ludzi, z którymi chcieliśmy stworzyć zupełnie nowy zespół. Wszyscy mówili: to szaleństwo, nawet nie próbujcie. Southern rock/stadionowy rock z Niemiec? Co próbujecie osiągnąć? W Ameryce brakuje im kapel, czy co? Nikt nie wierzył w to, że nam się uda. Ale się udało! Wiesz, miałem chyba z pięć różnych prac żeby nazbierać kasę na nasz pierwszy album. Pracowałem na budowie, podawałem drinki, pracowałem przy produkcji gazety - jak w jakiejś taniej noweli Charlesa Bukowskiego! (śmiech) Żeby nieco zarobić, to zagrałem nawet jakiegoś głupkowatego kowboja w reklamie burgerów! (śmiech) Tylko po to, by zarobić na ten pierwszy krążek! Nikt w nas nie wierzył! Jedną z niewielu osób, które nas wspierały był nasz ówczesny menedżer. Jakoś udało mu się załatwić kontakt do ludzi związanych z serialem "Sons of Anarchy". I wybrali nas do ścieżki dźwiękowej - jedyny nie-amerykański zespół! I wiesz jak to jest: nagle wszyscy, że "ja zawsze wiedziałem, że coś w Was jest!" (śmiech) Zagraliśmy wtedy na wielu imprezach dla motocyklistów - no bo wiesz: w końcu byliśmy TYM zespołem z "Sons of Anarchy"! A przynajmniej jedynym dostępnym w Europie. Zaczął się okres bardzo ciężkiej pracy - graliśmy przed wieloma zespołami. Tak właśnie wyglądały te nasze początki.

No tak, "Sons of Anarchy", koncerty w klubach motocyklowych, a na nowej płycie śpiewasz: "Do szczęścia potrzebuję tylko pustej drogi i moich czterech kółek". Czy to nie zdrada?!

(głośny śmiech) Nigdy bym w ogóle nie pomyślał, że będę jeździł na motorze. Pokonuję może z 50.000 mil rocznie - autem lub w busie. Po powrocie do domu ostatnią rzeczą o jakiej myślę, to wsiąść na inny zestaw kółek. Teraz po tych wszystkich wydarzeniach związanych z motocyklami, po tych wszystkich latach w końcu otrzymałem prawko na motocykle. Dzisiaj miałem swoją drugą przejażdżkę. Jakieś 300 mil co jest śmieszne, bo to prawie cały dzień w drodze! Świetnie się bawiłem. Oficjalnie jestem więc członkiem społeczności motocyklowej.

Cofając się jeszcze do przeszłości: The New Roses grało swego czasu w Berlinie podczas finału Ligi Mistrzów. Jak takie wydarzenie wygląda od zaplecza?

Od razu powiem Ci, że jestem totalnym durniem jeśli chodzi o piłkę nożną. Nie znam się w ogóle na tym sporcie. Nie mam pojęcia o tym, kto jest najlepszym zawodnikiem lub która drużyna jest najlepsza. Dla większości Niemców piłka nożna to religia - ale nie dla mnie. Było to jednak szalone doświadczenie - zagrać dla tych wszystkich fanów tego sportu. Dostaliśmy również wejściówki na finał i może jest to trochę krępujące, ale nie pamiętam nawet kto grał. Chyba Barcelona z Madrytem. Samo wydarzenie było jednak czymś spektakularnym, ale danie mi biletów było chyba strasznym marnotrawstwem (śmiech). Oczywiście, podobało mi się, no ale kompletnie nie ruszało mnie to pod względem emocjonalnym (śmiech). Podobała mi się gra ale nie rozumiałem, o co ten cały szum. Samo wydarzenie było jednak ogromne - osoby z całego świata chciały być jego częścią. To był kolejny krok milowy w naszej historii: niemiecki zespół grający amerykańską muzę zaproszony na taką uroczystość.

Graliście całkowicie na żywo czy był to np. jakiś pół-playback, żeby ładnie wyglądało w telewizji?

Nawet nie wiem czy kiedykolwiek grałem z playbacku. Wydaje mi się, że z moim pierwszym zespołem - kiedy byliśmy dzieciakami - jak zostaliśmy zaproszeni do dziecięcego programu telewizyjnego, to musieliśmy grać z playbacku. Ostatecznie nawet nie wyemitowano tego kawałka, bo jak już zagraliśmy to dopiero wtedy zorientowali się, że są w nim... Jak to się mówi? "niecenzuralne treści"? (śmiech) Powiedzieli, że nie mogą tego puścić w programie dla dzieci (śmiech). Miałem wtedy z 16 czy 17 lat. Pierwszy raz grałem z playbacku i nawet nie zostało to wyemitowane! (śmiech)


Niestety wiele programów wymaga właśnie playbacku.


Tak, ale to nie wymysł samych zespołów. Myślę, że to raczej kwestie związane z logistyką.

Byliście też pierwszą niemiecką grupą, która wzięła udział w KISS Kruise. Jak to się stało?

Tak! Tak jak mówiłem: próbowaliśmy rozesłać w świat informację o tym, że jest taki niemiecki zespół który rzeczywiście może dostarczyć prawdziwą, amerykańską rock'n'rollową muzę. Graliśmy z każdym. Wszystko, co się dało. Graliśmy z Molly Hatchet, Blackfoot, Black Stone Cherry, The Temperance Movement, Joem Bonamassą. Chcieliśmy pokazać, że jesteśmy grupą wartą uwagi. Że jesteśmy autentyczni. Że nie jesteśmy jakimiś gośćmi chcącymi po prostu kopiować innych. Krok po kroku budowaliśmy swoją reputację. Ludzie zaczęli zwracać uwagę na to, że rzeczywiście można nas zestawić z amerykańskimi kapelami. Promotorzy i menedżerowie nie musieli obawiać się tego, że przyniesiemy im wstyd. Jeden z nich - promotor, który współpracował z Bon Jovi, Scorpions czy KISS - cały czas słyszał naszą nazwę. W końcu przyszedł zobaczyć nasz koncert. Przekonało go to. To jeden z tych ludzi, którzy wierzą w rock'n'rolla. Uznał, że trzeba spróbować i załatwił nam występy z wieloma zespołami. Chciał żebyśmy zdobyli trochę doświadczenia, a gdy przyszedł czas to zrobił wszystko co w jego mocy, by załatwić nam jeden koncert u boku KISS. Wszyscy byli pod wrażeniem i przyszyły zaproszenia na kolejne. Zagraliśmy chyba ze trzy czy cztery. Pojawiła się też informacja, że chcą nas na KISS Kruise. Polecieliśmy do Miami, wzięliśmy udział w tej wycieczce i jak zawsze: daliśmy z siebie wszystko. Chcieliśmy pokazać na co nas stać - rozesłać dalej wieści. Dwa czy trzy tygodnie później: telefon, że chcą nas ponownie za rok. Wróciliśmy, wystąpiliśmy, a później zagraliśmy z nimi cztery lub pięć stadionowych koncertów - kiedy powrócili do Niemiec. To było dla nas coś wielkiego. Później graliśmy z Foreigner, Scorpions. Bo wiesz, po tym jak grasz z KISS, to już nikt w ciebie nie wątpi. Nikt nie boi się tego, że dasz dupy. Dla nas to był wielki krok naprzód.

Jak wspominasz ten występ u boku Foreigner? Bo to kolejna legenda, która kończy karierę.

Tak. Choć to w zasadzie nowy zespół. Obecny wokalista nie był z nimi od początku, ale robił wrażenie. Stary, mówię ci: nie mogłem zebrać szczęki z podłogi! Facet był niesamowity. Ogromne możliwości jeśli chodzi o głos. Fantastyczne show. To coś kapitalnego również jeśli chodzi o komponowanie. Zdmuchnęło mnie to już jako wokalistę, ale jako kompozytora? Każdy kawałek, który zagrali był mega-hitem! Prawdziwe hymny! Każdy zaprezentowany tego wieczoru numer był świetny, był znany i był fantastycznie napisany. To co zrobili było niesamowite.

Miałeś też okazję dzielić scenę z inną legendą rocka: Jonem Lordem. Jaka historia kryje się za tą współpracą?

Och, wow! To było dawno temu! I to było coś szalonego! Chyba najbardziej szalona rzecz w moim życiu! Byłem bardzo młody i... cóż, byłem chyba wyrzucany z każdej szkoły do której uczęszczałem. Dla moich rodziców byłem prawdziwym wrzodem na dupie. Pewnego dnia jak wróciłem do domu - po wywaleniu z kolejnej szkoły - mój ojciec powiedział: "albo natychmiast znajdziesz robotę, albo Cię wywalam z domu!". Na szybko znalazłem jakąś durną pracę. Przez kilka miesięcy chodziłem pod krawatem i robiłem co w mojej mocy, by choć trochę zarobić (śmiech). W pewnym momencie pojawiła się okazja wziąć udział w... Jak to się nazywa? Teście dla uzdolnionych artystów. Po którym możesz studiować muzykę nie posiadając żadnego wykształcenia w tym kierunku. Zaakceptowali mnie i nagle znalazłem się na studiach muzycznych! Szaleństwo! Pewnego dnia zorganizowano tam bal charytatywny. Śpiewałem na nim z chórem uczelnianym - tuż przed Jonem Lordem. Wczesnym popołudniem przyszedłem na próbę, zacząłem sprawdzać mój wokal, coś tam sobie zaśpiewałem i poszedłem za kulisy czekać na swój występ. Nagle podchodzi jakiś gość i mówi: "Hej, jestem od Jona Lorda. Chciałby zamienić z Tobą parę słów". Pomyślałem sobie tylko: "O mój Boże!" (śmiech) Jestem wielkim fanem Deep Purple! "Made in Japan" to jedna z najbardziej przeoranych przeze mnie płyt. Kolana mi się trzęsły, pociłem się jak szczur, poszedłem do niego i okazało się, że to najmilszy facet na świecie. Cóż za dżentelmen! Wcale się nie wywyższał. Ciągle zadawał mi pytania: jak robię to, jak robię tamto. Bardzo spodobały mu się moje umiejętności wokalne. Nagle wypalił: "Wiesz co? Nie wykonuję numerów Deep Purple podczas solowego setu. Nigdy. Ale jak Cię usłyszałem, to znów poczułem to mrowienie. Mam ochotę zagrać parę kawałków Deep Purple - oczywiście jeśli chciałbyś je zaśpiewać". Co mogłem powiedzieć? "Jaja sobie robisz? Znam wszystkie Wasze kawałki!" (śmiech) "Jazda z tym!" (śmiech) I zaczął mi tłumaczyć, że zrobimy taki mały medley: trochę "Hush", fragment "Burn"... I pamiętam jak, tak jakby od niechcenia, rzucił: "Niech im będzie: daj też trochę "Smoke on the Water" (śmiech). Skończyło się na tym, że tego wieczoru zaśpiewałem "Child in Time", "Burn", "Hush", "Black Night" - z pięć czy sześć numerów! Nie mogłem uwierzyć! Jon Lord siedział obok na Hammondzie, gdy ja śpiewałem! (śmiech) To było już jakiś czas temu, więc nie było wtedy telefonów komórkowych, ale ktoś miał ze sobą kamerę. I na nagraniu widać jak odwracam się od publiczności i po prostu się na niego patrzę! (śmiech) To dlatego, że nie mogłem uwierzyć w to, co się dzieje (śmiech). Po koncercie poszedłem do hotelowego baru. Siedziałem sobie z piwkiem myśląc: "Właśnie śpiewałeś "Smoke on the Water" z Jonem Lordem!" - miałem wtedy ze 23 lata. Ktoś mi położył dłoń na ramieniu. Patrzę: a to znowu on! Spytał grzecznie: "Czy nie masz nic przeciwko, abym na chwilę usiadł i z Tobą porozmawiał?" (śmiech). "No dobra" (śmiech). Wypiliśmy razem ze dwie lampki czerwonego wina i to była wspaniała rozmowa! Oczywiście nawet nie miałem odwagi spytać się o Blackmore'a - nie chciałem psuć nastroju! (śmiech) Ale opowiedział mi mnóstwo świetnych historii: jak zaczynali, jak pracowali, jak napisali "Smoke on the Water" - był tak przemiły, tak normalny. Coś niesamowitego. Nie zapomnę tego jak w pewnym momencie barman zorientował się kim jest i zaczął grać utwory Deep Purple - to było tak krępujące dla wszystkich! (śmiech) Ale przyjął to z klasą! Odwrócił się i zapytał: "Czy mógłbyś proszę delikatnie to ściszyć? Albo może włączyć jakiś jazz?" (śmiech). Później zaprosił mnie jeszcze trzy razy na podobne występy. Chciał mnie również zabrać w dużą trasę, ale niestety zmarł. Bardzo mnie zasmuciła ta informacja, ponieważ był cudowną osobą. To był niesamowity artysta i niesamowity człowiek.

Zgadzam się. Wracając do The New Roses: w zeszłym roku do składu powrócił Norman. Jak do tego doszło? No i jak się obecnie czujesz na scenie bez gitary?

Na początku było dziwnie, ale obecnie już się przyzwyczaiłem. To była prawidłowa decyzja. Dizzy zakładał ten zespół razem z nami, ale później zrobił sobie przerwę i przyszedł Norman. Następnie Norman chciał zrobić sobie przerwę, więc wrócił Dizzy. Później Norman chciał wrócić! Nie chcieliśmy znów robić roszad, tym bardziej, że oboje chcieli grać. Uznałem, że dobrym pomysłem będzie odłożenie przez mnie gitary i spróbowanie śpiewania bez żadnych instrumentów. Oczywiście brakuje mi gitary - kocham granie na tym instrumencie. Grałem na nim 10 lat! Ale to była dobra decyzja. Obecnie mogę się skupić na publiczności, na moim głosie. Dodatkowo nasze brzmienie stało się mocniejsze. Moja gitara brzmiała bardziej w stylu country/southern rocka. Inspiracje Normana i Dizzy'ego są już zdecydowanie bardziej hard rockowe. Nasze brzmienie się zmieniło, ale fani ciepło przyjęli te zmiany. Słychać to na nowym albumie: nowe kawałki są cięższe, jest więcej gainu i drive'a. Jest inaczej, ale na pewno nie gorzej.

Wersja prasowa nowego albumu nie miała Normana w składzie. To błąd?

Nie wiem. Jest mnóstwo przystanków, które musi pokonać jedna informacja. Nie wiem nawet, czy do każdego ona dotarła. Nasza oficjalna wiadomość brzmiała: wrócił do nas by nagrać nowy album. Grał z nami każdy koncert od zeszłego roku. Więc raczej zwykły błąd. Bo tak, gra na całym krążku.

Pierwszym kawałkiem zapowiadającym to nowe wydawnictwo był przebojowy, wprowadzający w dobry nastrój "When You Fall in Love". Oczywisty wybór na pierwszego singla?

Tak. Wszyscy uwielbiamy ten kawałek. Napisałem tę kompozycją jako balladę. Akustyczną. Miała być romantyczna, miłosna piosenka. (zaczyna śpiewać) "Hey girl, what the hell is going on?" - miało być słodko, kusząco. Ale dalej pisałem tekst i zdałem sobie sprawę z tego, że to się nie uda. Tekst miał w sobie zbyt dużo pozytywnych emocji - miał takie pozytywne nastawienie. Zamieniłem akustyka na gitarę elektryczną i zacząłem szukać odpowiedniego riffu. Gdy go znalazłem i pokazałem chłopakom, to stwierdzili, że brzmi fantastycznie. Zadecydowaliśmy, że będzie to właśnie pierwszy singiel.


W utworze "Hold Me Up" gościnnie pojawia się Gill Montgomery. Skąd pomysł na to, by to właśnie jej głos upiększył tę kompozycję?

Jak napisałem ten kawałek, to w ogólnie nie miał być duetem. To była po prostu kolejna ballada. Kolejny dobry numer. Kiedy pokazałem go reszcie chłopaków to stwierdzili, że to kawałek stworzony do zaśpiewania w duecie. Zaczęliśmy myśleć nad tym i pomyśleliśmy właśnie o niej. Pamiętaliśmy Gill z kawałków, które pokazał nam menedżment innego zespołu. W zeszłym roku byliśmy na trasie po Wielkiej Brytanii z grupą Massive Wagons - fantastyczna kapela! Mają ten sam menedżment co The Hot Damn! oraz własny zespół Gill. Pamiętaliśmy ją i postanowiliśmy się skontaktować. Była zainteresowana, więc wysłaliśmy jej demo. Gdy ją odesłała to uznaliśmy, że brzmi fantastycznie. Postanowiliśmy spróbować. To w ogóle pierwszy duet w historii naszego zespołu.

Na nowym albumie jest też cover. Dlaczego postawiliście na "Rockin' in the Free World"?

Zaczęło się jako żart. Podczas "Sweet Poison Tour" wygłupialiśmy się do tego kawałka podczas soundchecku. Jak już wspominałem: zaczynaliśmy jako cover band, więc zdarzało nam się od czasu do czasu grać również i ten utwór. Pamiętałem tekst, więc łatwo było mi wejść w ten numer - graliśmy go na każdej próbie. Później zdecydowaliśmy się zagrać go na żywo. Ludziom się spodobało, my też się świetnie bawiliśmy i ostatecznie trafił on do setlisty - graliśmy go na każdym koncercie aż do końca trasy. Kiedy się skończyła to pojawił się smutek, że przez dłuższy czas nie będziemy mieli okazję go zagrać. Pomyśleliśmy więc, że może być fajną rzeczą zarówno dla nas jaki dla osób, które być może były na tej trasie, albo przegapiły nas na niej, by umieścić go na płycie. Jako pocztówkę, wspomnienie ostatniej trasy koncertowej.

A kto odpowiada za stronę wizualną wydawnictwa? Zauważyłem, że w sumie od 2019 roku używacie grafik w stylu tatuaży. To coś, co od razu można sobie wytatuować na ramieniu.

Już od drugiego albumu - "Dead Man's Voice" - mamy tego artystę, grafika, który odpowiada za stronę wizualną naszych albumów. Świetny facet: Matthias Löwenstein. Wysyłamy mu po prostu wszystkie numery, a on robi swoje. Wymyśliliśmy sobie, by na każdym wydawnictwie używać wzorów tatuaży. Później zaczęliśmy wykorzystywać ostre kolory, jak np. niebiesko-zielony na "One More for the Road", neonowy żółty w "Nothing But Wild", czerwony na "Sweet Poison", a teraz mamy żółty, ale taki rodem ze znaków ostrzegawczych. Zacieśniliśmy współpracę - jest łatwo, bezproblemowo. Wysyłamy mu materiał, a on tworzy coś, co jego zdaniem najlepiej pasuje do jego klimatu. I od czasu drugiego krążka zawsze trafia w sedno.

Zbliżamy się w ogóle już do końca naszego limitu czasowego. Masz jeszcze jakiś wywiad po mnie?

Możemy jeszcze spokojnie poświęcić parę minut. Wal śmiało.

Ok., no to jak ocenisz aktualną kondycję hard rocka? Niektórzy mówią, że rock umarł, a jednak regularnie trafiacie na szczyty sprzedaży w Niemczech. A to przecież ogromny rynek.

Szczerze, to w dupie to mam! (śmiech) Nie mógłbym się mniej przejmować. Nawet gdyby już nikt nie interesował się klasycznym rock'n'rollem, to ciągle bym się nim zajmował! To nie było tak, że jak zaczynaliśmy, to powiedzieliśmy sobie: "Hej! Co prawda lubimy techno, ale powinniśmy zająć się hard rockiem, bo dzięki temu staniemy się bardziej sławni i bogaci!". Zajęliśmy się rock'n'rollem, bo wszyscy lubiliśmy chociażby The Rolling Stones. Jak już mówiłem: na początku nikt w nas nie wierzył. Robimy wszystko co w naszej mocy, by zajść jak najdalej. Robimy co tylko się da. Rock'n'roll ciągle tam jest. Koncerty AC/DC czy KISS zawsze były wyprzedawane, a i pojawia się sporo zajebistych nowych kapel. Ostatnio słyszałem taki holenderski zespół DeWolff - fantastyczna kapela grająca jak Joe Cocker, The Faces. Klasyczny, vintage'owy rock'n'roll. Oczywiście rock nie jest w mainstreamie jak w latach 80., gdy Mötley Crϋe czy Guns N' Roses rządzili na listach przebojów, ale nigdy nie wiadomo: może za chwilę się to zmienić. Dla mnie to bez znaczenia: dalej robimy i zamierzamy robić to co teraz.

Kończąc ten wywiad: za Wami mnóstwo historii, mnóstwo koncertów. Jesteście jednym z tych zespołów, który nie potrafi usiedzieć w miejscu? Który musi być w trasie? "Urodzeni włóczędzy"?

(śmiech) Właśnie dlatego napisałem ten kawałek! Nie wiem. Czasami w środku trasy masz ochotę się nieco zrelaksować, tęsknisz za domem. A gdy jesteś w domu, to masz w sobie to uczucie, które chciałoby cię wysłać w trasę. Tak, w trakcie tych ostatnich lat zagraliśmy setki koncertów. Ale to nigdy nie jest nudne - zawsze jest ta ekscytacja, jest ta niewiadoma z którą chcesz się zmierzyć. Nieznane terytorium, które chcesz odkryć. To nie jest życie dla każdego. Mój starszy brat jest policjantem i już od dziecka mówił, że nieważne gdzie będzie pracował: dla niego ważne jest bezpieczeństwo, ta wiedza co będzie dalej. Jak długo będzie musiał pracować, ile będzie zarabiać. A ja na to: "Bu! Nuda!" (śmiech) To nie dla mnie! Jesteśmy zupełnie różni pod tym względem! Ja nie mógłbym żyć tak jak on, a on tak jak ja. No ale trzeba znaleźć to swoje miejsce w świecie. Odnaleźć ten swój cel. Tak, jesteśmy "urodzonym włóczęgami".

I to by było na tyle! Dzięki za poświęcony czas i życzę dobrej zabawy podczas reszty wieczoru!

Dzięki stary! Tak w ogóle, to super pytania! Bardzo mi się podobały! Trzymaj się mocno, przyjacielu! Pa!







Autor: Tomasz Michalski

Data dodania: 16.01.2025 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2025 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!